czwartek, 25 grudnia 2014

Za kulisami


Kiedy kontaktujemy się z Wami i relacjonujemy jak nam idzie w Afryce, często powtarzają się pewne pytania, na których część chciałbym odpowiedzieć. Jest sporo spraw, które na pierwszy rzut oka wydają się mało istotne lub całkiem umykają uwadze, ale ich suma stanowi ważną część naszego przemieszczania się po tutejszych okolicznościach przyrody.
Pierwsza rzecz to porozumiewanie się. Mimo mnogości lokalnych języków, wszyscy, niemal bez wyjątków, mówią po angielsku. Biali Namibijczycy między sobą rozmawiają w afrikaans, jednak ten język rzadko używany jest przez czarnych. Oni rozmawiają w językach plemiennych, czasami bardzo dziwnie brzmiących, jak np. damara z charakterystycznymi kliknięciami i mlaśnięciami, które nam bardzo trudno powtórzyć (nasze nieporadne próby wywołują sporą wesołość u lokalnej ludności).
Podstawową dla nas troską jest obecnie zaopatrzenie w wodę. Na raz jesteśmy w stanie zapakować 12-13 litrów, co niestety starcza na zaledwie nieco ponad jeden dzień. W związku z tym, że miejscowości są często oddalone od siebie o 120-140 km, a dziennie przejeżdżamy ok. 70 km, to resztę potrzebnej wody musimy zdobyć np. zatrzymując samochody po drodze. Pijemy wodę z kranów, oczyszczając ją za pomocą lampy UVC. Kupowanie wody butelkowanej jest tutaj dość kosztowne i nie wszędzie jest ona dostępna (często na przestrzeni 120 km nie ma żadnego sklepu). Co ciekawe, najtańszym napojem jest Coca-Cola - kosztuje o 30% mniej niż woda i o 70% niż mleko! Z tematem picia wiąże się też kwestia diety. Zaczynamy od śniadania, na które najczęściej składa się chleb z masłem (zamiennie z serem topionym lub majonezem) i serem żółtym, jajka gotowane, to wszystko okraszone cebulą i pomidorem. Popijamy herbatą lub kawą (słodzimy Stevią: 100g = 36 kg cukru!). W ciągu dnia zatrzymujemy się na dwa niewielkie posiłki - konsumujemy raski („suche ciasto z bakaliami”) lub ciastka, chleb z serem, a czasami dokładamy suszone mięso antylop lub suchą wołową kiełbasę. Głównym daniem jest kolacja: jemy gorący ryż z fasolą/warzywami z puszki/zupą czakalaka. Od czasu do czasu jemy w restauracji porządnego steka J Żywność w Namibii jest droga, gdyż w większości pochodzi z importu. W rejonie, gdzie teraz jesteśmy, nie ma żadnych lokalnych targów, bo tutaj niewiele się uprawia, więc ciężko o warzywa czy owoce. Ostatnio udało nam się kupić przy drodze pyszne melony (ale to jak na razie jedyny taki straganik) - sprawdziliśmy później cenę w sklepie: była czterokrotnie wyższa!!!
Dzień tutaj trwa 14 godzin - słońce zachodzi ok. 19.30. W ciągu dnia temperatura dochodzi do ponad 40oC w cieniu, w nocy na szczęście spada do kilkunastu, więc śpi się bardzo przyjemnie. Zasypiamy ok. 22.00, a wstajemy ok. 6.00 - poranki są rześkie i dlatego przed południem staramy się urobić jak najwięcej kilometrów. W największy żar zatrzymujemy się na dłuższy postój i ruszamy ponownie gdy słońce nieco opadnie. Najczęściej ok. 18.00 mamy już miejsce na biwak, żeby przed zmrokiem zdążyć ogarnąć sprawy „gospodarcze”. Zakładamy pokonywanie 60-70 km dziennie, ale musimy dostosowywać nasz rozkład jazdy do odległości między miejscowościami, ze względu na zaopatrzenie w wodę i żywność. Tak nasz dzień wygląda w tej chwili, niemniej jednak powoli będzie się nieco zmieniał, głównie z powodu wjeżdżania w rejony gęściej zamieszkałe.
Nasze rowery to osobny temat: poszliśmy w rozwiązania dość nowoczesne (np. hamulce tarczowe czy przednie amortyzatory), ale nie wszyscy uznają to za rozsądne. Sporo osób podróżuje na rowerach ze stalowymi ramami, najprostszymi hamulcami, starymi przerzutkami i starymi modelami piast. Oczywiście podstawą jest napęd i jego serwis. My wybraliśmy rozwiązanie z rotacyjną zmianą łańcuchów co ok. 1000 km - mamy po 3 na każdy rower. Zakładamy, że taka strategia wystarczy na zakładaną długość trasy. Ze względu na dużą ilość kurzu i piasku, który mimo naszych najszczerszych chęci przykleja się do łańcucha, konieczne jest też niemal codzienne jego czyszczenie i smarowanie. Używamy bagażników Topeak: niektórzy uważają je za kiepskie, ale ja sprawdziłem taki w Himalajach i postanowiłem im ponownie zaufać. Przedni bagażnik jest tylko w moim rowerze: używamy go do transportu namiotu i wody w butelkach. Ostatecznie nie zabraliśmy przednich sakw, więc wszystko jest do niego przywiązane.
Mamy też absurdalną ilość elektroniki, która waży pewnie z 10 kg!!! Dwie lustrzanki, 3 obiektywy, mały netbook, tablet z GPSem, 3 telefony, czytnik ebooków, dwa zewnętrzne dyski, ładowarki do różnych baterii, powerbank, dwie czołówki + dwie latarki rowerowe, dwie lampki tylne, steripen do odkażania wody, całą furę różnych przejściówek i kabelków. Jest tego masa, ale ciężko z czegoś zrezygnować chcąc mieć kontakt ze światem i całą bibliotekę map, przewodników, książek, muzyki i audiobooków do słuchania w drodze.
Co nas najbardziej zaskoczyło, to fakt, że zabraliśmy wszystko co potrzebne i jak na razie nie stwierdziliśmy braku żadnej istotnej rzeczy (poza wszystkimi trzema bidonami, które straciły się po drodze :-). No i co równie ważne, bardzo mało mamy elementów, które nie są nam potrzebne.

W temacie spraw zakulisowych chwilowo tyle. Gdybyście mieli jakieś pytania czy wątpliwości to oczywiście nie wahajcie się pytać w komentarzach lub przez FB. W miarę dostępności do Internetu będziemy się starali na nie odpowiedzieć J

Zbliża się nasza pierwsza tropikalna burza

Świętujmy pierwszy tysiąc kilometrów naszej wycieczki ;-)

Takie kolce czyhają na nasze stopy i opony (z łatwością przebijają podeszwę sandała - nawet Source!)

Wieczorową porą...

O poranku... zmiana fryzury na świąteczną :-D

Powoli robi się zielono

Żuki wielkości piąstki dziecka zderzają się z nami podczas jazdy

Czasami nocujemy w naprawdę ślicznych miejscach

Takiego guźca złapałem :-)

Gotowanie na ekranie ;-)

Pierwszy spotkany rowerzysta - Chińczyk Tong jadący dookoła świata


środa, 17 grudnia 2014

Kogo niesie droga


W cztery dni przejechaliśmy 250 km po szutrze. Spaliśmy na przemian: jedną noc na kempingu, drugą na dziko - „gdzieś” w terenie. Czasem zza ściany namiotu dochodziły dziwne dźwięki, a my zastanawialiśmy się co to za zwierzę. Gasiliśmy latarki, kiedy zbliżał się samochód (w gruncie rzeczy nie wiemy, czy rozbijamy się w miejscu dozwolonym czy nie - znaku zakazu nie ma, ale to jeszcze o niczym nie świadczy). Dwa dni między Uis a Khorixas były naprawdę ciepłe: dochodziło do 44oC w cieniu. Wiem, bo w przedniej sakwie trzymam termometr (i nie wystawiam na słońce, żeby nie wybuchł, bo ma zakres tylko do 50oC ;-) ). Kiedy zawiewał wiatr, było cudownie. Kiedy na niebie pojawiła się maleńka chmurka (był tylko jeden taki dzień odkąd opuściliśmy wybrzeże!) - było wspaniale. Ale kiedy powietrze nieruchomiało, miałam wrażenie, że mnie spala. 12 litrów wody, które zabraliśmy, okazało się niewystarczające, ale Namibijczycy wiedzą czym jest pustynia i zawsze zatrzymują się, kiedy człowiek macha. W każdym samochodzie jest woda.

Herero 

Po wodę wstąpiliśmy na Ozohere Campsite. Było to kilka małych chatek i jeden większy budynek pod skałami, które wyglądały niczym olbrzymie otoczaki. Piętrzyły się ponad okolicą strasząc, że w niezapowiedzianym momencie ten czy ów spadnie. Przywitała nas Honey, jak się okazało, kobieta z plemienia Herero. Bardzo serdeczna i świetnie władająca angielskim, a przy tym chętna poopowiadać nam o zwyczajach.
- Jak robicie ozdoby na głowę? - zapytałam.
Kobieta obdarzyła nas życzliwym uśmiechem, po czym zniknęła za drzwiami. Wróciła niosąc kapelusz w kształcie krowich rogów (bo Herero to lud pasterski) i suknię, którą sama uszyła. Na naszą prośbę ubrała się w ten tradycyjny strój. Zapytaliśmy o dietę.
- Jemy mięso i kwaśne mleko - odpowiedziała. - Uprawy? To nie dla nas. Można to zrobić, ale po co? Słonie i tak wszystko zniszczą!
Piękna kobieta z diastemą między jedynkami, ozdobiona złotymi kolczykami ciągnie opowieść o tradycjach Herero. 
- Wesele trwa cztery dni. W czwartek zalotnik przybywa ze swoimi bliskimi do domu panny młodej, ale nie spotyka się z jej rodziną. Rozbija obóz za jej domem i przebywa w ciszy. Wszyscy do siebie szepczą, na znak szacunku do młodej. W piątek nad ranem przychodzi do domu wybranki na kolanach. Prosi o nią. Starsi uzgadniają szczegóły zamążpójścia (trzy krowy i 10 000 N$), po czym zalotnik wraca do obozu. Zaczyna się głośna zabawa, ale w osobnych kręgach. Dopiero w sobotę obydwie rodziny świętują wspólnie. W niedzielę starszyzna idzie do świętego ognia porozmawiać z duchami przodków. W ten sam dzień młody mąż zabiera żonę do siebie.
Honey jest uśmiechniętą matką pracującą na trójkę dzieci, z których dwoje uczy się w Swakompund. O mężu nie wspomina. Nie pytam, bo w Afryce często bywa tak, że mężczyzna opuszcza rodzinę bez żadnych konsekwencji prawnych czy finansowych. Honey jednak uważa, że po odzyskaniu niepodległości w 1990 r. wiele się w jej kraju zmieniło na korzyść kobiet. Mogą one już skutecznie dochodzić swoich praw w sądach, mając zapewnioną darmową pomoc prawną i adwokata z urzędu. Gdyby mężczyzna wypierał się dziecka, sąd skieruje go na badania genetyczne i w razie potwierdzenia ojcostwa przyzna alimenty, które potrafi wyegzekwować. Honey chwali system za konsekwencję w stosowaniu przepisów.
- Wszyscy mają wreszcie równe prawa - mówi. - Skończyły się czasy wyższości mężczyzn nad kobietami. Tylko jeszcze nie wszyscy są tego świadomi.
Wspomina jeszcze o ośrodkach pomocy społecznej, do których można zgłosić się w razie kłopotów rodzinnych. Wystarczy zadzwonić i pracownik socjalny przyjeżdża na miejsce, pomoc w rozwiązywaniu problemów jest darmowa.
- Dziś sama byłam w wiosce, wezwała mnie jedna rodzina - kończy kobieta. - Czasem zwracają się najpierw do mnie.

Damara

Kolejnego dnia zjeżdżamy kilkaset metrów z głównej drogi do Tiro Inn. Okazuje się on miniaturowym sklepem pośrodku niczego. Mężczyzna w ciemnych okularach i warkoczykach do ramion uśmiecha się:
- Pamiętam was! Minęliśmy się w drodze do Walvis Bay!
Słysząc o naszym pięciomiesięcznym pomyśle wymownie odwraca się bez słowa. Na sekundę. Odczytujemy to jako „jesteście szaleni!”.
- My Afrykańczycy jesteśmy leniwi - mówi. - Nigdy nie zdecydowalibyśmy się na coś takiego, nigdy! Nawet, gdyby mój samochód był zepsuty, nie wsiadłbym na rower. Łapałbym stopa - Helmut pokazuje kciukiem do góry. - Ale nawet nie szedłbym do drogi, poczekałbym, aż samochód podjedzie tutaj, pod sklep! - wybucha śmiechem, a my razem z nim. Jego matka, przaśna kobieta, która rozpostarła swoje ciało na chodniku przed budynkiem, próbuje oponować. Kobieta, którą w myślach nazwaliśmy „Mama Africa”, wyjmuje używane ubrania z wielkiej torby, przegląda je i co mniejsze oddaje dzieciom. „Nie są biedne”, myślę o nich, spoglądając na gromadę jedzącą chipsy. Co drugie ma nadwagę, pierwszy raz widzę coś takiego w Afryce.
- Dlatego mamy wielkie brzuchy - kontynuuje Helut łapiąc się za bebech. - Nawet jak mamy zagonić krowy, to robimy to jadąc samochodem! - mężczyzna znowu wybucha śmiechem. - A moja żona? Gdybym powiedział jej „Kochanie, chodźmy do wuja na nogach”, choć to tylko kilkaset metrów, odpowiedziałaby: „A pomyślałeś o słońcu?”.

Helmut jest z plemienia Damara, ale nie wydaje się groźny (przed tym plemieniem przestrzegała nas Kitty). Wręcz przeciwnie - mężczyzna jest otwarty, ma poczucie humoru i dystans do siebie. Atmosfera jest niezwykle przyjazna, oni ciekawi nas tak jak my ich. Podsłuchujemy jak się pomiędzy sobą porozumiewają w języku z kliknięciami. Którego nie uczą już swoich dzieci - teraz jest czas na mówienie po angielsku i w afrikaans.
Przed odjazdem robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Mama Africa nie znoszącym sprzeciwu ale serdecznym głosem zwołuje wszystkich obecnych. Śmiejemy się, że widać, kto tu rządzi. Tylko się uśmiecha - szeroko i znacząco ;-)

Honey z plemienia Herero w tradycyjnym stroju

"Lato jest piękne do pewnego stopnia" - Celsjusz

Mama Africa i jej ferajna

Helmut przygląda się z niedowierzaniem naszej trasie

Za nami zostaje góra Brandberg - najwyższa w Namibii (2606 m), pustynia powoli przechodzi w cieszącą oko sawannę

Pierwszy owoc w Namibii - zdobyty i zjedzony ;-)

Codzienny przegląd rowerów

Po 250 km szutrów i piachów cieszymy się asfaltem

Woda: dopiero na pustyni doceniamy jej znaczenie


piątek, 12 grudnia 2014

Świat do góry kołami


Druga półkula. Dziwaczne to miejsce. Może dla kogoś kto bywał, nie ma w tym nic niezwykłego - taką osobą jest moja Żona (oby żyła w zdrowiu, szczęściu i pomyślności), ale dla mnie słońce łażące po północnej stronie nieba to coś wbrew kodowi genetycznemu i wyniesionym ze szkoły wiadomościom. Cała wiedza geograficzna dotycząca orientacji w terenie poszła do lasu: gdybym tutaj zwrócił się twarzą w stronę słońca w zenicie, to kierunki wschodu i zachodu wypadłyby po zupełnie innych stronach niż w naszym kraju. I jak się to ma do wiedzy szkolnej? Jakoś nie przypominam sobie, żeby moja pani od geografii o tym wspominała. Jestem mocno zawiedziony tym faktem i mam niejaki żal do twórców programu nauczania geografii. Uważajcie więc wszyscy wędrowcy na tę anomalię, bo można się zdrowo zdziwić, gdy pewnego dnia wyruszycie z takiego Windhouk niby na zachód i zamiast nad Atlantykiem wylądujecie nad Oceanem Indyjskim. Tak swoją drogą: ciekawe jak wygląda nauka określania stron świata na południowej półkuli? Czy jak taki Zimbabweńczyk, Namibijczyk tudzież Lesothejczyk, który po przylocie do Polski będzie chciał się dostać do Niemiec, określiwszy kierunek marszu nie usłyszy na napotkanej granicy swojskiego „zdrastwujtie”?
Poeta śpiewający, niejaki Grzegorz T. wydobył kiedyś z siebie tekst mówiący, iż brak cienia jest dowodem nieistnienia. Pewnie gdy to pisał słońce górowało nad nim w jakimś tropikalnym raju. W czasach środkowej podstawówki, kiedy wpajano mi wiedzę o świecie, trudno mi było sobie wyobrazić, że można nie mieć cienia. Musiałem czekać blisko 30 lat, żeby doświadczyć tego niesłychanego zjawiska. Mojej Żonie (oby żyła… etc.) wydało się dziwne, że cieszę się jak dziecko bateryjką na taki widok, ale dla mnie fakt nieposiadania cienia to zjawisko z puli paranormalnych. Może nie do końca zgodzę się z panem T, że to dowód na nieistnienie, bo w tutejszych okolicznościach ma się wrażenie, że weszło się do ogniska, a to nie daje złudzeń co do organicznego bytowania. Na pewno jednak chęć nieistnienia w takim momencie jest ogromna, a przynajmniej zaistnienia w jakimś bardziej ludzkim temperaturowo miejscu. Co dla mnie zupełnie zadziwiające, są ludzie którzy z przebywania w takim miejscu czerpią sporą przyjemność. W sytuacji kiedy ja, z braku jakichkolwiek innych przedmiotów, usiłuję wczołgać się pod rower, moja Żona (wiadomo jak ma żyć…) rozkłada się plackiem na piasku i oddaje rozkoszy kąpieli, czy może bardziej kipieli słonecznej.
Chciałbym też obalić kolejny mit południowej półkuli: jeśli się jedzie na północ, to wcale nie czuć, że to bardziej pod górkę niż na południe. Krew też nie uderza do głowy w związku z faktem jazdy do góry nogami i od naszej planety też się nie odpada i nie leci w kosmos: jeśli ktoś Wam tak będzie próbował wmówić, to nie wierzcie w to - to bajki.
Ciekawą rzeczą na wybrzeżu namibijskim jest wiatr: od rana (mniej więcej od 8.00) do ok. 13.00 wieje z północy. Potem ktoś obraca wielki wentylator i już do 19.00 wieje z południa. Chwilowo również podoba mi się wiatr w głębi lądu, bo jak na razie dmie z niemałą siłą w kierunku naszej jazdy, co znacząco poprawia komfort poruszania się . Mam nadzieję, że ta sytuacja nie zmieni się ani w najbliższych, ani w tych nieco dalszych dniach.  
Na dzisiaj tyle obserwacji afrykańskiego laika i dyletanta - zapewne moich zdziwień i zaskoczeń będzie jeszcze zylion, czym nie omieszkam się podzielić.
Pozdrawiam serdecznie z rozkosznego kampingu w Uis. Do pozdrowień dołącza się moja Żona Elżbietka (jak wyżej…).


Zajęliśmy pozycje optymalne dla siebie pod względem temperaturowym :)
























Nasz szmaciany domek na kempingu w Uis























Kobieta za stówę ;-)

Gadająca papuga: mówi "hallo" i gwiżdże melodię z filmu "Most na rzece Kwai"

Nowe zastosowanie dziurki w siodełku ;-)

Samochód-chrabąszcz czyli pojazd oceanicznych wędkarzy
























Początek pustyni
























Wczołgałem się pod rower, ale słońce i tu mnie wypatrzyło...:-)

Moja Żona w swoim żywiole czyli pod górującym słońcem

Gimbus

Międzynarodowy port lotniczy w Walvis Bay - drugi co do wielkości w Namibii ( a propos naszych wcześniejszych opowiadań)

Kiedy pobiegłem w jedyne w okolicy krzaczki, Elżbietka cierpliwie na mnie czekała:-)

wtorek, 9 grudnia 2014

A więc zaczynamy!


Już na lotnisku we Frankfurcie zaczęły się przygody. W Warszawie dostaliśmy karty pokładowe tylko na jeden lot (jak się okazało - mieliśmy szczęście: Lufthansa strajkowała dwa dni przed naszym wylotem i we czwartek - czyli dzień później). Po kolejne karty pokładowe zgłosiliśmy się już na lotnisku do obsługi Air Namibia.
- Poproszę Państwa bilety powrotne z Namibii - usłyszeliśmy.
- Nie mamy.
- Jak to?
- Podróżujemy rowerami, wyjedziemy z Namibii drogą lądową.
- Muszę mieć dowód, że opuścicie kraj.
- Ja mam bilet wylotowy z Zambii, a mój mąż ma rezerwację hotelu w Livingstone - mówię. - Zgłaszaliśmy to w ambasadzie w Berlinie.
Po obejrzeniu mojego dokumentu kobieta się odzywa:
- Pani ma dowód, ale pani mąż nie. Rezerwacja hotelu nie wystarczy, nie może pan lecieć.
- Nie mam biletu, ponieważ będziemy opuszczać Namibię drogą lądową! - rzuca Tomek. - Nie wiemy nawet kiedy dokładnie opuścimy Afrykę! Ambasadzie rezerwacja hotelu wystarczyła!
Kobieta woła swoją supervisorkę, przedstawia jej naszą sytuację i znowu wysłuchujemy tych samych argumentów, z tym że z innych ust. W którymś momencie wypowiadam magiczne słowa:
- … więc jak to możliwe, że ambasada w Berlinie dała nam wizy?!
- Macie wizy?! - pyta zaskoczona kobieta, po czym kartkuje nasze paszporty, zasłania usta dłońmi i mówi: - Oh, przepraszam, przepraszam bardzo. W takim razie wszystko jest w porządku, przepraszam bardzo! - ruga dziewczynę za niesprawdzenie wiz w dokumencie i za zamieszanie, po czym znika.


W Namibii

Rowery - doleciały. My - dolecieliśmy. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się w kartę SIM MTC - miał być Internet, ale nie ma. Nie działa. Składanie rowerów zajęło nam więcej czasu, niż się spodziewaliśmy, ruszyliśmy więc z pewnym dyskomfortem (na domiar po dwóch nieprzespanych nocach) w stronę miasta Windhuk, skąd miał odjechać nasz zarezerwowany wcześniej bus do Swakopmund. Nie ujechaliśmy pięciu kilometrów, gdy na poboczu drogi zatrzymał się pickup. Wysiadła z niego dystyngowana kobieta w niebieskiej sukience:
- Jestem Kitty. Jak „Hello Kitty”. Potrzebujecie podwiezienia?
Załadowaliśmy rowery na pakę, a siebie do szoferki. W ciągu trzydziestu minut, które spędziliśmy razem, opowiedziała nam sporo o kraju. O przybywających tu - często nielegalnie - Chińczykach (jest ich już 400 000 na dwumilionowe społeczeństwo!). O niebezpiecznym regionie jakim jest Damaraland i o zwierzętach. „Dopóki jesteś wyższy od nich - boją się, dlatego zawsze kiedy widzisz zwierzę - wstań”.
Kitty zawiozła nas pod sklep „Fruit & Veg City”, kilkadziesiąt kroków od stacji, skąd mieliśmy wyruszyć na wybrzeże. Ale skoro tylko pojawił się bus, zjawiły się i problemy. No bo dlaczego rowery nie są zapakowane? Nie da się ich załadować. A jeśli się da, to za dodatkową opłatą. Przyjęliśmy ostatnią opcję i ruszyliśmy. Droga była gładka, kierowca pędził nie mniej niż stówę, za oknem przesuwała się pustynia, ale i Spitzkoppe (namibijski Matternhorn). Znaleźliśmy camping z przewodnika Lonely Planet: wygląda na to, że odkąd się w nim znalazł, podwoił ceny (później zmienimy strategię poszukiwań J ). Zapłaciliśmy 130 N$ od osoby (ok. 13 USD) - Tomek twierdzi, że 30 N$ było za nocleg, a 100 - dopłata za trawę, na której rozbiliśmy namiot.

Sklepy zamykają o 18.00, więc nie kupiliśmy nic na kolację i tym samym wylądowaliśmy w restauracji, gdzie spróbowaliśmy (wegetarian prosimy opuścić następne dwie linijki J) wszystkiego na raz: ślimaków w czosnku, mięsa z kudu, zebry, oryksa i springboka. Wróciwszy do rozbitego już namiotu poszliśmy wreszcie spać (jak pamiętacie marzyliśmy o tym już wyjeżdżając z domu J


Pierwszego dnia zostałam rzucona na głęboką wodę: z sakwami (25 kg), po poboczu (bo droga zbyt ruchliwa i nikt nie schodzi poniżej setki) czyli utwardzonym piasku, z wiatrem w twarz i piachem w oczy. Przejechaliśmy tak 30 km - a potem jeszcze dwadzieścia do miejsca, w którym ostatecznie nocowaliśmy. Czyli do hangaru J Na międzynarodowym (!) lotnisku w Walvis Bay (drugie i ostatnie międzynarodowe po Windhuk; jak to możliwe - nie wiem. Wygląda jak kilka większych baraków). 


Sobota

Istotą tego dnia jest noc. Wróciliśmy do Swakopmund zdecydowani znaleźć nocleg gdzie indziej niż pierwszego dnia. Na końcu promenady zobaczyliśmy napis „Tiger Camp”, przed recepcją siedziała kobieta.
- Hello, jak leci, jaka cena?
- 220 NS za namiot plus 90 NS od osoby.
Na naszą dwójkę - 400 NS. Pytamy, czy nie można ceny obniżyć. Nie, bo ona tu tylko pracuje. A menadżer gdzie? O tam, w tamtym domku, ale już wyszedł z pracy. Godzina jest wczesna, ale on skończył pracować o 13.00. To może zaglądniemy do niego? Nie, nie - tylko dzwonić można. Wysokiej ceny ruszyć nie można, bo już wysoki sezon (choć na campingu nie ma nikogo!).
- A jest tu gdzieś jakiś inny camping? - pytamy wreszcie.
- Trzy przecznice dalej, Youth Hostel.
Na recepcji nikogo. Ale jest stróż, tzw. security.
- Ile? - pytamy.
- Dwadzieścia za osobę.
- Dwadzieścia dolarów namibijskich? - pytam z niedowierzaniem, próbując ukryć zdziwienie.
- Yes.

Bierzemy. Za naszą dwójkę - 40 NS. Pewnie dlatego, że nie ma trawnika i namiot rozbijamy na piachu. Pod dorodną palemką J

piątek, 28 listopada 2014

Coś nas podkusiło ;-)


"Afryka2x2" to pomysł na... podróż poślubną:-) Ona kocha Czarny Ląd, a on rowery, stąd wyprawa na dwóch kółkach przez 7000 km afrykańskich dróg i bezdroży.


Plan jest taki:
Lecimy - Ela Wiejaczka i Tomek Budzioch - do Windhuk w Namibii, wsiadamy w autobus do Swakopmund i tam, na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego, skręcamy rowery, którymi ruszymy przez Afrykę. Z grubsza wyrysowana trasa wygląda jak poniżej, ale jeśli po drodze znajdzie się coś wartego uwagi - nadrobimy drogi. Chcemy dojechać aż do Kenii, przez Botswanę, Zambię, Zimbabwe, Mozambik, Malawi, Tanzanię, Burundi, Rwandę i Ugandę. Z suahili, angielskim i francuskim nie będzie problemu; portugalskiego już nie znamy. Mamy pięć miesięcy i dwa rowery, będziemy wytężać zmysły na nietypowe obrazy i historie.


"Africa 2x2" is the idea for... a honeymoon:-) She loves the Black Continent, and he bikes, hence the trip on two wheels through 7 000 km of African roads and wilderness.

The plan is:
We - Ela Wiejaczka and Tomek Budzioch - are flying to Windhuk in Namibia, get on the bus to Swakopmund and there, on the Atlantic coast, we’re assembling the bikes, which we will go through Africa. Roughly drawn route looks like below, but if we find something interesting - we will go longer way. We want to drive up to Kenya by Botswana, Zambia, Zimbabwe, Mozambique, Malawi, Tanzania, Burundi, Rwanda and Uganda. Swahili, English and French will not be a problem; but Portuguese we don’t know. We have five months and two bikes, we will strain the senses for the unusual pictures and stories....