poniedziałek, 19 stycznia 2015

Podróż poślubna w pojedynkę


Postanowiłam napisać, choć ten post nie będzie dotyczył wspólnej jazdy, pomyślałam jednak, że trzeba przerwać trwającą na naszym blogu ciszę ;-) Tomek właśnie przemierza rowerem Botswanę i nie ma Internetu. Mam tylko urywane wieści z jego smsów:
„U mnie wszystko dobrze, choć jechało mi się kiepsko i pod wiatr. Śpię na stacji benzynowej”.
„Jestem niedaleko Gwata, zmierzam w stronę Motopi, a stamtąd do Francistown. Było dziś strasznie gorąco, a miałem tylko słoną wodę”.
„Dziś były 4 słonie i 0 lwów”.
„Śpię przy posterunku policji”.
„Miały być lwy, a tu nic, tylko krowy”.

Oczywiście nie cytuję wszystkiego ;-)


Ja w tym czasie z grupą przemierzam Madagaskar.

Wilka Czerwona Wyspa - miejscowi mówią, że była zielona zanim wycięto lasy odsłaniając ziemię - jest zamieszkała przez ludzi, w których płynie krew z Azji i z Afryki. Kontynentalnie należy do tej ostatniej, ale jej obywatele najczęściej mówią: „Nie jestem Afrykańczykiem, jestem Malgaszem!”. Posługują się językiem, którego zaśpiew kojarzy mi się z chińskim, chociaż od czasu do czasu wyłapuję słowa podobne do suahili i… do polskiego! Nasz przewodnik John, który ma świetny  słuch, wyłowił wczoraj z naszej rozmowy wyraz „gazeta” i „parasol” - brzmiące, jak się okazało, tak samo w jego języku.
- Dlaczego używacie naszych słów? - spytał, uśmiechając się od ucha do ucha.
- To wy mówicie naszymi! Przecież jesteście młodszym narodem! - zaśmiałam się.
Rzeczywiście Madagaskar jest jednym z najpóźniej zasiedlonych miejsc świata. Mieszkańcy Malezji i Indonezji przybyli tu dopiero dwa tysiące lat temu. Na płaskowyżu przeważają azjatyckie rysy twarzy i niski wzrost. Pracowitość mieszkańców jest łatwo dostrzegalna: wszystkie miejsca, które tylko dało się poddać ludzkiej ręce, są przerobione na poletka z ryżem. Stoi w nich woda, kobiety zanurzone po łydki przesadzają młode, jasne rośliny z matecznika. Mężczyźni orzą, używając zaprzężonego w krowy pługa, na którym dla obciążenia siedzi chłopiec. Gdzie indziej młodzi mężczyźni młócą ziarno: grubymi wiązkami ściętego ryżu uderzają raz po raz o kamień, krople nasion spadają na rozłożone plandeki. Śmieją się, kiedy robimy im zdjęcia; nie wyciągają rąk po pieniądze ani po cadeau (fr. prezent).
Malgasze doszli do perfekcji w recyklingu, również swojego ukochanego bydła zebu. Za życia krowa daje mleko i cielęta, po śmierci mięso, kości i rogi, które jeszcze można przerobić. Na przykład na łyżeczki albo miski. Na bransoletki, wisiorki i kolczyki. Na miniaturowe lemury, a nawet na piórka do gitary! Kość przemielą i wysypią na pole, żeby je użyźnić. Przerobią też puszki - na małe rowery. Szprychy zrobią z żyłki wędkarskiej, siodełko z drewna a opony z rurki do kroplówki. Produkują lokalne wino, czarną herbatę i dziki jedwab, a także prześliczny papier czerpany, w który wplatają kolorowe płatki kwiatów.
Malgasze uwielbiają śpiewać. W co drugim barze regularnie odbywa się karaoke, na które w końcu też się wybraliśmy. Byliśmy już w Toliarze, nadmorskiej miejscowości na zachodnim brzegu wyspy, skąd mieliśmy wyruszyć łodzią do Anakao. 200 km na północ od nas grasował cyklon.
Niemal wszystkie stoliki w pubie były zajęte, usiedliśmy tuż pod małą sceną. Weszły dwie dziewczyny, ta w czarno-białej, krótkiej sukience zgrabnie przysiadła na wysokim krześle i przybrała pozę gwiazdy. Miała piękny głos i ani odrobinę tremy, widać było, że śpiewa nie pierwszy raz. Potem młody chłopak z papierosem w ręce i damsko-męska para. „Nasi” też poszli się zapisać, tzn. jeden z kierowców i John. Jedni śpiewali po malgasku, inni po francusku, niektórzy w języku angielskim. Była przyjazna atmosfera, oklaski po występach i piwo THB (Three Horses Beer - ang. Piwo Trzy Konie). Przyglądałam się twarzom - wyraźnie zmieniły rys na afrykański. Niedługo miałam się przekonać, że i zachowanie miejscowych się zmieniło.
Cyklon ominął Toliarę i kolejnego ranka zaprzęgiem ciągniętym przez woły dostaliśmy się na łódź, która zabrała nas do Anakao. Plaża pokryta była muszlami, dalej łodziami rybackimi i dziećmi. Dzieci się bawiły - to mnie zdziwiło, bo w Afryce na plaży najczęściej pracowały: na przykład zbierały małże dla restauracji. Ale i tam, i tu żebrały: o długopis, słodycze albo inne cadeau. Dołączały do nas jedno po drugim, niektóre próbując coś sprzedać. Potem przyszły kobiety, proponujące masaż i mężczyźni oferujący poranne łowienie ryb (trójka mężczyzn z naszej grupy kolejnego dnia skorzystała i przywiozła na lunch 12 sztuk!).
Słońce opadło, spokojna woda zacierała nasze ślady, kiedy wracaliśmy do hotelu. Kolejne dwa dni były jedną wielką sjestą - na łódce, na wyspie albo w barze J

PS. Dziękuję ogromnie Zbyszkowi Kuncewiczowi za przywiezienie na Madagaskar map i linek do rowerów - już za tydzień będą nam potrzebne J

Pola ryżowe

Dzieci z małej wioski Vato Fotsy 

Przygotowanie pola pod zasiew ryżu

Chusty z dzikiego jedwabiu

Lemur katta (na toaletę zszedł na kamień ;-)

Matecznik - stąd przesadza się roślinki na inne poletka

Nasz kierowca Fidi śpiewa "do kotleta" ;-)

Kolczyki z rogu krowy zebu

Rower z puszki i innych drobiazgów - zabrałam jeden jako zapasowy ;-P

Żniwa - pełna mechanizacja ;-)

Ręcznie robiony papier ozdobiony płatkami świeżych kwiatów

Plantacja herbaty w Sahambavy

 Żaba pomidorowa

Dzieci z plemienia Vazo nad Oceanem Indyjskim

Zachód słońca nad Toliarą


sobota, 10 stycznia 2015

Opuszczam Wielki Czarny Ląd


Lotnisko w Livingstone przedstawia iście zaskakujący widok.

Po wejściu do gmachu lotów międzynarodowych (wyglądał znacznie nowocześniej niż loty wewnętrzne, ale nie miałam czasu dokładnie się mu przyjrzeć, ponieważ byłam co nieco w pośpiechu: do ostatniej chwili pracowaliśmy z Tomkiem nad blogiem i wpisem na Facebook - przy tutejszych wahaniach w mocy Internetu jest to prawdziwa praca! J ) nie wiedziałam, dokąd dalej.
- Na końcu w prawo - usłyszałam. Było tu wszystko, tylko nie stanowiska check-in. Po wejściu we wnękę zobaczyłam odprawę bezpieczeństwa. „OK, jak w Dar es Salaam”, pomyślałam. W tym nadmorskim porcie Tanzanii walizki sprawdzane są dwukrotnie: w głównych drzwiach (skanuje się obydwa bagaże, również rejestrowany), a potem standardowo już bagaż podręczny. Tutaj jednak jest to jedyna odprawa! Przeskanowano wszystko i dopiero potem mogłam ruszyć do stanowiska, żeby się odprawić. Miałam najmniejszy i najlżejszy bagaż z jakim kiedykolwiek podróżowałam: 3,9 kg! A wszystko dlatego, że większość rzeczy, których będę potrzebowała na Madagaskarze, przywiezie mi z Polski grupa (jestem Wam ogromnie wdzięczna za tę pomoc!).
W powietrzu cisza. Żadnych zapowiedzi, żadnej muzyki, ludzi niewiele. Kontrolę paszportową minęłabym, gdyby mnie nie zawołał celnik: siedział za biurkiem tak wysokim, że nawet go nie zauważyłam. Wbił pieczęć i pozwolił iść.
- Tędy? - spytałam. Miałam wrażenie, że pierwszy raz znalazłam się na lotnisku: gdzie są te wszystkie oznaczenia, dzięki którym człowiek machinalnie idzie od punktu A do Z?
Sklepy - to zobaczyłam najpierw. Z tkaninami, rzeźbami, z drogocennymi kamieniami. Bramek prawie nie widać: dopiero potem dowiaduję się, że są dwie. Z sufitu zwisają ekrany, ale nie wyświetlają się na nich żadne informacje. Na ścianie zegar pokazujący za pięć pierwsza. Potem drugi i jeszcze jeden, na każdym ten sam czas. Za pięć pierwsza? Przecież wyruszyłam z centrum wpół do drugiej!
W powietrzu cisza, miejsc dla oczekujących dużo: prawie wszystkie wolne. Dziwnie. Zero ruchu, jak na lotnisko. Ze sklepu z biżuterią widać dziurę w podłodze, sprzedawczyni tłumaczy, że nadal trwają tu prace budowlane. - Będzie winda! - mówi, a potem śmieje się z mojego zaskoczenia.
Siadam na jednym z setki wolnych miejsc i łączę się z bezpłatną siecią Wifi (nieustannie zadziwia mnie fakt, że biedne kraje stać na darmowy dostęp do Internetu na lotniskach, podczas gdy kraje bogate tak bardzo tę usługę  limitują: w Etiopii na przykład w każdym porcie lotniczym kraju można z sieci korzystać do woli - w Paryżu bezpłatne jest tylko 15 minut!).
Pod bramką, oprócz mnie, siedzi jeszcze jeden pasażer: on również ma bilet do Nairobi. To daje mi pewną nadzieję, że samolot jednak odleci. Minuty płyną, płyną dane pomiędzy mną a światem, świat trwa w spokojnym mora-mora (tzn. „powolutku, nie nerwowo” - wkrótce usłyszę to na własne uszy od Malgaszów).
A potem nagle: Jest! Zapowiadają lot! Prawdziwe, głośne słowa płyną ku mnie z głośników! Stewardesa, która dwie minuty wcześniej stanęła przy bramce, potwierdza: „Samolot do Nairobi odleci spod bramki numer 1, prosimy pasażerów….”. Jest!
Minęło  kilka minut i w tempie przyspieszonym zaczęli się schodzić ludzie, mnóstwo ludzi!

Było ich chyba ze dwadzieścia! J

Najmniejszy bagaż, z jakim kiedykolwiek leciałam

Pustki na ekranach i nie tylko

Za pięć pierwsza

Dziura widziana ze sklepu z biżuterią

Tutaj będzie winda :-)

Sklepy pełne klientów

środa, 7 stycznia 2015

Wodospady Wiktorii

Chciałbym widzieć minę pastora Livingstona kiedy stanął nad krawędzią wodospadów, które później nazwał imieniem swojej królowej. Nie jestem pewien, czy zasób słów języka ludzkiego jest w stanie w odpowiedni sposób oddać niesamowitość tego cudu natury. Ciągnąca się na przestrzeni 1,7 km dziura w ziemi, głęboka na ponad 100 m i szeroka od kilkudziesięciu do pewnie ponad 200, w którą wlewa się z niepohamowanym impetem rzeka Zambezi. Ładny to widok kiedy w zależności od pory roku w ciągu sekundy spada ze skalnej krawędzi od 300 do 3000 m3 wody. Leci to wszystko z hukiem w dół i rozbija się na potężnych głazach tworząc chmury miniaturowych kropelek i powodując nieustanny opad deszczu na zboczach wąwozu. Jeśli świeci słońce, pojawiają się piękne tęcze dodatkowo okraszając i tak już bajkowy widok. Dookoła zielono, wszystko ocieka wilgocią, a w strugach wody baraszkuje ptactwo lubiące tego typu przyrodnicze wybryki. Po ścieżkach dla odwiedzających Wodospady Victorii, pośród dziesiątków ludzi przechadzają się dostojnie grupy brzydkich jak noc pawianów, czyhając na okazję do zwędzenia jakiegoś smakołyku tudzież elementów wyposażenia, jak aparat czy okulary. Na turystów czają się też lokalni przewodnicy-naciągacze, którzy za stosowną opłatą podprowadzą na krawędź gardzieli, pozwolą stanąć tuż obok potężnej kaskady i spojrzeć w dół na spadającą z impetem wodę. Dla tych, których skuszą namowy, przewidziana jest też kąpiel w naturalnym basenie tuż nad krawędzią wodospadu. Przeżycie zupełnie z innej planety i jak najbardziej warte późniejszych palpitacji serca, niebotycznego zdziwienia i ciężkich negocjacji, żeby zbić kosmiczną ceną zażądaną przez bosonogiego przewodnika za godzinny spacer i 10 min. kąpieli w jednej z najbardziej niesamowitych wanien na naszej planecie. Jest to oczywiście możliwe, kiedy poziom wody jest niski. Na wiosnę, gdy przepływ osiąga maksimum, tego typu ekstremalne wyprawy są niemożliwe. Razem z trójką sympatycznych rodaków z Krakowa spędziliśmy niesamowite pół dnia w tym wyrwanym z raju zakątku Ziemi - gdybyście byli kiedyś w Zambii, wpadnijcie tutaj - nie będziecie żałować;)


Chwilowo przerywamy naszą wspólną podróż rowerami - ale tylko na 2 tygodnie. Elżbietka dzisiaj leci na Madagaskar, gdzie będzie zarabiać na nasze bilety powrotne, a ja w tym czasie pójdę sobie na rafting na rzece Zambezi (jutro), a potem wyruszę rowerkiem na kilkanaście dni do Botswany. Mimo chwilowej przerwy będziemy starać się relacjonować również nasze samotne poczynania ;-)

Mina pastora Livingstone'a bezcenna

Na końcu tęczy jest garnek złota, ale nikt nie odważy się tam zejść

...huk że aż dymi!

Nad krawędzią wodospadu

Początek spaceru nad krawędź

Basen nad przepaścią

Nawet bez stroju można popływać :-)

Każdy ma swój chodnik

W marcu-kwietniu wody bywa 5 razy więcej!

1000 m3 wody na sekundę

Ostatnie spojrzenie... idziemy na piwo ;-)

sobota, 3 stycznia 2015

Sceny namibijskie


Długo nie pisaliśmy. Dystanse pokonujemy dłuższe niż na początku, a i więcej spotykamy na trasie osób. Czasem zatrzymuje nas burza (wiatr w oczy, energia włożona w kręcenie, a na liczniku ledwie 10 km/h) albo zwierzęta. Trzy dni jechaliśmy przez Bwabwata National Park zajmujący cały region Caprivi (wąski pas wciśnięty między Angolę a Zambię). Spotkaliśmy słonia, dwukrotnie przeciął nam drogę. Trzeba było czekać, bo słonie nie boją się niczego i jak o lwach słyszymy rozbieżne opinie, tak tych największych lądowych zwierząt boją się absolutnie wszyscy.


Scena I - Annette i Gert

Dojechaliśmy do Otavi, gdzie mieliśmy zrobić zakupy, wziąć prysznic i jechać dalej. SPAR był zamknięty, więc skierowano nas do sklepu na stacji benzynowej. Nie wiem dlaczego włączyłam wyszukiwanie Wifi. „Jest sieć w Camel Inn” - ucieszyłam się. „Może wypijemy tam coś zimnego i przy okazji sprawdzimy pocztę?”. Czekał na nas mail od Kitty (poznanej pierwszego dnia dystyngowanej kobiety w niebieskiej sukience):
„Mam rodzinę w Otavi, tutaj numer do Annette. Zadzwońcie do niej, kiedy tam będziecie”.
W ten sposób - zamiast jechać dalej - zostaliśmy na noc w namibijskim domu J
Annette to siedemdziesięcioletnia kobieta o różnokolorowych oczach (jedno zielone, drugie niebieskie) i pięknym, dziewczęcym uśmiechu. Pali papierosa za papierosem i opowiada, dosłownie zalewa nas opowieściami o kraju. Ma zupełnie inne zdanie o Namibii, niż Honey. Uważa, że po odzyskaniu niepodległości zmieniło się na gorzej. Rozdźwięk między bogatymi a biednymi jest ogromny (bogaty to najczęściej „biały”), dlatego ci pierwsi obawiają się czarnoskórych. Okna w domu Annette mają kraty, a posiadłość jest otoczona murem. Inne domy często mają ogrodzenie pod napięciem. Kobieta opowiada nam historie rabunkowych włamań do domów, porwań dzieci dla celów rytualnych, nieudolnego budowania przez Chińczyków kanalizacji deszczowej w jej mieście i podaje mnóstwo przykładów korupcji. W międzyczasie wraca jej mąż, Gert. Wysoki, bardzo szczupły mężczyzna, ma poważny wyraz twarzy i z początku mamy wrażenie, że nie jest zadowolony z naszego przybycia. Siada na uboczu, otwiera piwo i w milczeniu przysłuchuje się naszym dyskusjom. W pewnej chwili rzuca:
- Musicie mi dać wszystkie informacje o swoim wyjeździe, od A do Z! Pojdę do lokalnej gazety, wydrukują artykuł o was!
Okazuje się życzliwym człowiekiem o niezwykłym poczuciu humoru. Kolejne opowieści żony potrafi skwitować jednym zdaniem, po którym skręcamy się ze śmiechu. Mimo zmęczenia siedzimy z nimi długo w noc, a poranne pożegnanie idzie nam bardzo wolno. Wyruszamy dopiero koło południa - pełni historii, o których dyskutujemy jeszcze przez dwa dni.


Scena II - Kłusownik

Kiedy zatrzymujemy się pod drzewem na krótki postój, z lasu wychodzi dwóch chłopków. Rzucamy „Hello!”, potem kilka pytań o pobliską wioskę. Dosiadają się. Starszy (29 lat) Jonny jest rozmowniejszy, opowiada nam o tym, że w każdym koralu mieszka jedna rodzina, to jest babka, córka i dzieci, większość z mężami. Że ogrodzenie budują z trzciny zbieranej na brzegach Okavango i że w pobliskim lesie bydło wypasa firma Meatco.
- Są tutaj dzikie zwierzęta? - pytam.
- Tylko słonie i węże - mówi Jonny. - On zabija słonie - rzuca spojrzenie na brata. Shipipa (27 lat) tylko się uśmiecha.
- Takie duże?
- Z ciosami. Potem sprzedaje mięso.
Od słowa do słowa kobieca ciekawość doprowadza mnie do odkrycia, że oto stoję przed kłusownikiem! Sprzedaje kość słoniową Chińczykom, 300-400 N$ (30-40  USD) za kilo, jeśli cios ma 15 kg, to jest to jakiś zarobek. Polują za rzeką, w Angoli. Przeprawiają się tam w dłubankach własnej roboty, a wyprawy te traktują trochę jak odwiedziny rodzin (mają tam swoich krewnych, gdyż kiedyś granica między Namibią a Angolą przebiegała 50 km na północ od rzeki). Nie wiedzą, jaka dokładnie jest głębokość wody, bo nikt do niej nie skacze: jest pełna krokodyli.
Mam mieszane uczucia: zawsze wyobrażałam sobie, że kłusownik to mężczyzna w średnim wieku, z zaciętą twarzą, pozbawiony wszelkich wyrzutów sumienia i dorabiający się fortuny na krzywdzie zwierząt. Stoi jednak przede mną młody chłopak, który mieszka w lepiance i strzelanie w mózg słonia (tuż za uchem) traktuje jak najnormalniejszą pracę, która pozwala mu się utrzymać. Na przedramieniu ma wytatuowane słowo „Elephant” (Słoń). Tatuaż zrobił mu kolega z wioski barwnikiem uzyskanym z popiołu spalonych opon zmieszanym z wodą.

Nie zapytałam, czy słoń płacze, kiedy umiera.


Scena III - Antykłusownik

Kilka dni później w miejscowości Omega jemy pod drzewkiem śniadanie. Podjeżdża do nas młody chłopak na rowerze. Rozmowa zaczyna się od tematu pedałowania, a kończy na zwierzętach.
- Tak, tam gdzie jedziecie są słonie i lwy - mówi John. - Słonie nie lubią koloru białego i czerwonego, trzymajcie się z daleka i czekajcie aż przejdą. Są bardzo charakterne i niczego się nie boją - tylko strzałów, bo wiedzą, że tym ludzie mogą je zabić. Gdybyście jednak musieli je odstraszać - mocno klaszczcie w dłonie. To przypomina dźwięk strzelby.
Okazuje się, że John pracuje na rzecz ochrony zwierząt. Jeździ po okolicznych wioskach, rozmawia z mieszkańcami, dowiaduje się gdzie i kto sprzedał kość słoniową. Złapany po raz pierwszy na przestępstwie płaci dużą grzywnę, ale za ponowne kłusowanie zostaje w więzieniu: 27 lat. Organizacja, w której pracuje John zajmuje się też innymi zwierzętami: niedawno przesiedlili pięć lwów w pobliże Divundu, a stamtąd kilka bawołów w odwrotnym kierunku, żeby na całej rozciągłości Caprivi zadbać o różnorodność biologiczną.
Mają też ofertę dla licencjonowanych myśliwych: za 600-700 000 N$ można przyjechać i zabić słonia. Pieniądze są przeznaczane na ochronę zwierząt i dla lokalnej społeczności, która dzięki temu rozumie, że warto chronić zwierzęta, nawet jeżeli niszczą zbiory, bo w ostatecznym rozrachunku przynoszą korzyści. Zwierzęta do odstrzału są oczywiście limitowane, a myśliwi, którym sprzedaje się licencję na polowanie, rygorystycznie selekcjonowani.


Scena IV - Towane

Popołudniem tego samego dnia docieramy do Chetto. W barze kupujemy zimne napoje, a żartami i śmiechem zyskujemy sympatię sprzedawczyni, która chwilę później proponuje nam nocleg na swoim podwórzu. Towane, bo tak ma na imię kobieta, idzie z nami po wodę, sama przynosząc na głowie 10 litrów. Później okazuje się, że to dla nas na prysznic! Kobieta jest nas ciekawa, ale nie ciekawska. Przychodzi obejrzeć rozbijanie namiotu, a potem nasze gotowanie i wypytuje jak wszystko działa.
Towane na stałe mieszka w odległym o 300 km Rundu, a do Chetto przyjeżdża tylko pracować. Bar i znajdujący się za nim dom należy do jej siostry. Ona sama ma dwudziestoletnią córkę, która właśnie ukończyła szkołę średnią. O mężu nie wspomina.


Scena V - Reinhardt

Koło „wodospadów” Popa (nie będziemy się nimi chwalić: miały spadek może 1m i zastanawialiśmy się, kto miał aż tak bujną wyobraźnię, żeby zobaczyć w nich wodospad ;-) spotkaliśmy Reinhardta. Rano, po „rejsie” do „wodospadów” usiedliśmy na kawie, żeby przez chwilę porozmawiać o RPA, skąd pochodzi mężczyzna. Krótko mówiąc: nie jest zachwycony swoim krajem. Wystarczy wygooglować nazwisko prezydenta „Jacob Zuma” i prysznic (ang. shower), aby dowiedzieć się, jaki sposób zapobiegania AIDS promował w swoim kraju. W XXI wieku!
Reinhardt wyjechał pierwszy (podróżował na motocyklu) i z trasy wysyłał nam informacje, w której wiosce jest sklep (niezwykle cenne dla nas wiadomości: mieliśmy przed sobą 200 km przed Park Narodowy!). Trzy dni później pod bar w Kongoli zajechały terenowe samochody. Biały, dobrze zbudowany mężczyzna podszedł do Tomka:
- Jesteście z Polski?
- Tak.
- Mam coś dla was - człowiek poszedł do samochodu, po czym wrócił z butelką lodowatej wody. - Reinhardt kazał wam to przekazać.


Scena VI - Induna

Pod tym samym sklepem podeszła do nas kobieta pytając, skąd jesteśmy i dokąd dzisiaj zamierzamy dotrzeć.
- Do Sibindy.
- Świetnie. Idźcie tam do szefa, mówią na niego „induna”, zapytajcie go o nocleg. Na pewno się zgodzi, a wtedy nikt was nie tknie.
Tak zrobiliśmy. Pod sklepem spotkaliśmy mężczyznę, który powiedział, że induna mieszka 1,1 km stąd i że on pojedzie przed nami samochodem, żeby nam wskazać drogę. Okazało się, że było cztery razy dalej, a szef na pytanie „Co słychać?” odpowiedział „Bardzo źle, na nic nie ma pieniędzy”. „Będzie trzeba zapłacić haracz”, przemknęło mi przez myśl. Mężczyzna przyjął nas pod rozłożystym drzewem na zewnątrz swojej zagrody, zasiadł dumnie na krześle i pomimo swojego całkiem dobrego angielskiego zażyczył sobie tłumacza, którym był jego krewny.
Żeby nie przechodzić od razu do sedna - w Afryce nie postępuje się jak w Europie, gdzie nie ma czasu na tematy oboczne - wypytaliśmy go o wodę (mają kilka studni na panele słoneczne - ale induna narzeka, bo musi iść do najbliższej aż 500m!), szkołę (jest podstawówka i średnia), zaludnienie wioski (nie był w stanie podać liczby mieszkańców, ale wciąż podkreślał, że to nie tylko ludzie - to też krowy, które muszą pić wodę) i kościół (widzieliśmy po drodze rzymsko-katolicki). W końcu nadszedł czas na nasze pytanie o nocleg. Zaczęłam oględnie:
- Podróżujemy na rowerach ze Swakopmund…
- Swakopmund?! - rzucił szef, a potem się roześmiał. - I’m afraid of you! (Boję się was!)

Lody zostały przełamane. Poszliśmy wspólnie do parafii i tam zostaliśmy zakwaterowani: tuż pod ścianą kościoła J Mężczyzna opiekujący się budynkiem pokazał nam jego - surowe i skromne w naszych oczach - wnętrze, pobliskie przedszkole i kilka prostych lepianek, w których przyjmują gości. W tym czasie na placu zebrało się kilka kobiet, które zauważyły ruch przy kościele. Każda z nich przywitała się z nami i mieliśmy wrażenie, że wszystkie czekają, żeby zobaczyć jak się tu urządzimy, więc na ich oczach rozbijaliśmy namiot. Spytały kilka razy, czy nie potrzebujemy jakiejś pomocy i wolno odeszły do swoich zajęć.

U Annette i Gerta

Pod drzewkiem (przy drogach w Namibii dużo jest takich miejsc na odpoczynek)

Kłusownik Shipipa

Antykłusownik John

Towane przygotowująca kolację dla całej rodziny

Siostra Towane z mężem

Na kawie z Reinhardtem

Pod tym barem przekazano nam wodę od Reinhardta

Induna - szef wioski Sibinda

Kościół w Sibindzie (spaliśmy pod zadaszeniem z lewej strony)

Nasz biwak widziany ze środka kościoła

Kameleon

Poranna noworoczna kawa