wtorek, 21 kwietnia 2015

Post kenijsko-ostatkowy


Kenijski, bo będzie o ostatnim z przemierzanych przez nas krajów.

W którym, jak się śmialiśmy, nic się nie działo: kilometry uciekały, dni zmieniały daty - ale poza tym nic szczególnego. Któregoś ranka rzuciłam więc: „Żeby się jeszcze coś wydarzyło, zanim dotrzemy do Mombasy!”. Tego samego dnia zaczęły się przygody. Pojawiły się wioski-widma. Śniadanie zjedliśmy skromne, a zapasów nie zabraliśmy, bo mieliśmy zatrzymać się w kolejnej miejscowości na coś konkretnego. Ale wioski nie było, choć jej nazwa figurowała na naszej mapie. Następnej też, i kolejnej.
- Tsavo - powiedział Tomek, kiedy kończyliśmy pod baobabem jeść chleb z masłem. - Tam coś zjemy. Jeszcze 28 km.
Bardzo liczyłam na tę miejscowość, ponieważ poza zjedzonymi kilkoma kromkami nic więcej w sakwach nie mieliśmy. Po chwili koło nas zatrzymał się radiowóz i policjant, który do nas podszedł, pokazał gestem, że też coś by zjadł. Cóż, ja, kiedy jestem głodna, oddaję się czynności poszukiwania jedzenia z determinacją znaną tylko mojemu mężowi ;-) Zanim zatem strażnik prawa zdążył rozwinąć słowem, czego dotyczył jego gest, szybko zalałam go potokiem informacji o swoim głodzie i nieszczęściu, że wiosek nie ma. Odpuścił.
W Tsavo licznik pokazał 50 km. Stanęliśmy przy bramie parku narodowego, żeby zapytać czy jest coś do jedzenia.
- Jest napój gazowany - odpowiedział ranger.
- Ale jedzenie? - powtórzyłam z naciskiem.
- Możecie napić się napoju gazowanego.
Łzy stanęły mi w oczach. Byłam jak wygłodniały zwierz, nieczuły na nic, poza kęsem uciszającym burczenie brzucha.
Napój gazowany okazał się ciepły, więc zrezygnowaliśmy i ruszyliśmy w stronę budowanej pod linię kolejową estakady, która była przyczyną naszego nieszczęścia. Otóż to właśnie budowana przez Chińczyków linia została poprowadzona przez wioskę, którą zrównano z powierzchnią ziemi. Na mapie jeszcze istnieje - ale w rzeczywistości już nie.
Przy rzece zauważyłam kobietę myjącą garnek. „Skoro jest gar, musi być i jedzenie”, pomyślałam. Gestem pokazałam, że chcę jeść. „Tak”, pokiwała głową kobieta. „Chodź”, dodała. Były chapati i fasolka, które uratowały nam skórę. Herbata imeisha - tzn. skończyła się (często słyszeliśmy to słowo w lokalnych restauracjach - tak często, że kiedyś Tomek powiedział: „Gdybyśmy kiedyś chcieli otworzyć restaurację afrykańską, nazwiemy ją Imeisha”).
Nocą dotarliśmy do miejscowości Ndi, której główną zaletą było to, że istniała ;-) Był w niej też hotel o wdzięcznej nazwie „Stress free”. Całkiem bezstresowy się nie okazał, ponieważ chybotliwa szybka z drzwi w końcu wypadła i skaleczyła Tomka w rękę, ale poza tym było łóżko, woda i całkiem cicho w nocy (co jest tu nie do przecenienia! Kiedyś rozwinę ten wątek ;-).
Kolejnego dnia naszą „ulubioną” (bo pobocze kończy się czasem w najmniej oczekiwanym momencie, a kierowcy autobusów i matatu są obłąkani) drogą Nairobi-Mombasa ruszyliśmy dalej. „Do końca wyjazdu chcę mieć bochen chleba w sakwie!”, powiedziałam.


Ostatkowy, bo to już koniec.

Ten wyjazd był dla mnie bardzo ważny pod względem rozumienia Afryki - jej mieszkańców, bied i odrobinę tego, kto za jakie sznurki pociąga i dlaczego tak dobrze mu idzie - oraz pod względem bycia żoną. Przez ostatnich pięć tygodni pedałowaliśmy dzień w dzień, bez choćby jednego pełnego dnia odpoczynku. Byłam zmęczona, bywałam wycieńczona. Dałam się poznać mężowi od trudniejszej strony ;-) a on nadal się do mnie uśmiecha ;-) Odliczałam dni do powrotu, przez ostatnie dwa tygodnie wstawałam z bólem mięśni, od którego łzy kręciły mi się w oku. A dziś - kiedy dotarliśmy do Mombasy, na drugi kraniec Afryki - czegoś mi żal. Rower zapakowany, sakwy prawie zamknięte, wracam do swoich - ale czegoś mi szkoda…

Żeby nie było zwyczajnie, z podróży poślubnej wracamy dwoma różnymi samolotami ;-) Ja opuszczę Mombasę za kilka godzin, Tomek dopiero jutro wieczorem. Dlaczego? Bo kupiliśmy bilety za uzbierane mile: jeden w programie Miles & Smiles, drugi - Flying Blue. Więc jednak warto nabijać punkty podczas latania! Ogromne dzięki dla mojego brata za pomoc w transakcji biletowej - to on ogarnął wszystko, kiedy my tylko „miewaliśmy” Internet ;-) Dziękujemy Wam wszystkim za wspólną podróż - zawsze z radością czytaliśmy Wasze komentarze i słowa wsparcia.

Ale to jeszcze nie koniec - kilka słów napiszemy już z Polski ;-)

Daliśmy radę!!! :-)

sobota, 18 kwietnia 2015

Zostało nam jeszcze cztery dni


Nadal pedałujemy, ale w myślach pałaszujemy już obiad na weselu kuzynki Eli - idziemy na nie dwa dni po wylądowaniu w Polsce. Od dwóch miesięcy ta myśl trzyma nas przy życiu ;-) Za nami Uganda i prawie cała Kenia, dwa kraje jakże różne od tego, co widzieliśmy wcześniej.
Już po przekroczeniu granicy ugandyjskiej wiemy, że łatwo nie będzie - ruch samochodowy bez porównania większy niż w poprzednich krajach. Ogromna ilość ciężarówek i matatu (małych busów o nieograniczonej pojemności) przejeżdża niekiedy o centymetry od naszych rowerów, zupełnie nie zważając na bezpieczeństwo, przepisy czy pierwszeństwo na drodze. Jazdy nie ułatwiają codzienne deszcze - najtrudniejszy odcinek mieliśmy przed Mbarara: 25 km jazdy po właśnie przebudowywanej drodze. Czerwone błoto oblepia nasze rowery, a przejeżdżające samochody chlapią na nas rudą, gęstą wodą. Odkrywam kolejne strony osobowości mojej żony. Ta kobieta ponownie mnie zaskakuje: nie przypuszczałem że zna taką ilość słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Rzuca nimi w przejeżdżających za blisko niej kierowców, którzy z uśmiechem na twarzach jadą dalej nie zdając sobie sprawy, jak wyszukane epitety podążają ich śladem.
(Piszę ten post w świetle czołówki, ponieważ moja żona zepsuła świetlówkę. Nic szczególnego nie zrobiła - próbowała ją włączyć. Tak twierdzi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ten zbieg okoliczności… wczoraj stało się to samo. Jutro sam będę włączał światło).
Gdzieś po drodze spotykamy chłopaka z RPA, który wraca do domu rowerem z… Tajwanu! Zaledwie rok. To on polecił nam, żeby nie jechać główną drogą na Kampalę, tylko popłynąć promem na wyspę Bugala, największą w archipelagu wysp Ssese na Jeziorze Wiktorii i po przejechaniu jej wsiąść na prom do Entebbe. Tak też zrobiliśmy. Z malutkiej wioski Bukakata przedostaliśmy się promem do luku i stamtąd wyruszyliśmy rowerami wzdłuż wyspy Bugala. Kiepskiej jakości czerwona, niekiedy błotnista droga, wiodła nas na drugą stronę wyspy. Niewygody podróżowania rekompensowały piękne widoki i znikomy ruch samochodowy. Mogliśmy cieszyć się urokami lasu deszczowego i od czasu do czasu prześwitującego przez niego Jeziora Wiktorii, największego zbiornika wodnego w Afryce.
Prom do oddalonego o ok. 100 km Entebbe wyruszał następnego dnia o 8 rano. Za radą pracowników przystani zjawiliśmy się nieco wcześniej, ale mimo to nie było już miejsc siedzących pod dachem. W związku z tym spędziliśmy czterogodzinną podróż na pokładzie, ale na szczęście deszcz nie padał zbyt mocno i mimo wiatru nie zmarzliśmy za bardzo. Kiedy dotarliśmy do Entebbe i chcieliśmy zejść na ląd, jeden z pracowników promu zatrzymał nas i oznajmił, że musimy uiścić dodatkową opłatę za przewóz rowerów w wysokości tysiąca szylingów za sztukę (ok. 1,30 zł). Kiedy udałem się do kasjera, który pobierał opłaty i wystawiał kwitki, usłyszałem, że cena wynosi 2 tys. za rower, ale zaraz wtrącił się inny pracownik podnosząc cenę do 3 tys. Kwota była śmieszna, ale takie traktowanie i wymyślanie ceny z kapelusza podniosło nam ciśnienie.  Zaczęliśmy ostrą dyskusję z pracownikami promu o płaceniu za kolor skóry, do której włączył się także kapitan. Kiedy zażądaliśmy oficjalnego cennika, kapitan powiedział, że mają takowy w ministerstwie i tam możemy to sprawdzić! Wiedzieli doskonale, że tego nie zrobimy. Po kilku minutach słownej przepychanki nie chcąc tracić więcej czasu poszedłem z powrotem do kasjera. Zapytałem go, jaka jest teraz cena za przewóz. „Daj mi cztery tysiące i będzie OK”, odpowiedział. Ja na to: „Dam trzy i będzie OK”. Wyciągnąłem rękę z banknotami, a on wypisał kwit. Wróciłem do Eli i rowerów i powiedziałem, że już zapłacone, machnąwszy rachunkiem przed oczami kapitana tak, żeby nie mógł zobaczyć kwoty. Opuściliśmy pokład.
Do Kampali jechaliśmy w deszczu. Piętnaście kilometrów przed miastem zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, żeby zadzwonić do Pascala, którego Ela poznała dwa lata temu. Jakiś czas później usłyszeliśmy jego głos: „Jedźcie za mną”. Mężczyzna przyjechał, żeby nas eskortować do swojego domu! (Na tej samej stacji zobaczyliśmy też nagłówek gazety: „Horror! 150 osób w Kenii zginęło” - wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że chodzi o Garissę).
Spędziliśmy w towarzystwie Pascala wspaniały wieczór. Zjedliśmy świetną kolację i przy kawie słuchaliśmy opowieści o Ugandzie oraz o Kongo, gdzie Pascal się urodził. Rano przywitał nas talerz z czekoladowymi jajkami! Zamiast pisanek była jajecznica, do tego ser żółty, sok mango i ugandyjska kawa. Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę - mieliśmy przed sobą jeszcze ponad tysiąc kilometrów i tylko dwa tygodnie na wykonanie tego planu. Gdybyśmy nie wiedzieli, że są Święta Wielkanocne, nie zorientowalibyśmy się w mieście: wszystko wyglądało tak, jak w każdą inną niedzielę. Większość sklepów była otwarta, ludzie krzątali się koło swoich biznesów, a na drodze panował ruch jak co dzień. Mijaliśmy po drodze kościoły, ale nie było widać przy nich tłumów jak w Polsce i wyglądały na zamknięte, tylko z jednego miejsca dobiegł nas śpiew świątecznego „Alleluja!”.

W drodze ku Kenii zatrzymaliśmy się w Jinja, gdzie wreszcie udało nam się kupić pocztówki - rzecz trudniej dostępną w Afryce niż sucha krakowska ;-)

Czerwone błoto...

...oblepia nam rowery

Posiłek dzielimy z ptactwem przelotnym.

Prom na  wyspę Bugala

Tegoroczne pisanki ;-)

Droga przez wyspę

Jezioro Wiktorii

Wigilia paschalna u Pascala ;-)

Element wielkanocny na naszym stole ;-)

Bydło Ankole - rogi stanowią znaczną część masy krowy 

Kadhai paneer - pyszny świąteczny obiad w indyjskiej restauracji w  Lugazi

sobota, 11 kwietnia 2015

Z Burundi i Rwandy


Gdybyśmy tam nie pojechali, pewnie nigdy nie sięgnęłabym do historii tego kraju. A jest ona równie tragiczna jak historia sąsiadującej Rwandy, tyle że rozłożona w czasie. Kiedy zapytać kogoś o Rwandę, najczęściej kojarzy rok 1994 i 3 miesiące ludobójstwa. A jeśli zapytać o Burundi?

W tym miniaturowym kraju (mniej niż 28 000 km2) podobnie jak w Rwandzie mieszkają głównie dwa plemiona: Hutu i Tutsi. I podobnie jak u sąsiadów, ich historia naznaczona jest krwawymi konfliktami. Rok 1972 - ludobójstwo. Rok 1993 - ludobójstwo. Tyle że niezbyt spektakularne - zbyt mało zabitych albo zbyt rozciągnięte w czasie, więc o tym - cisza.

A może dlatego, że Burundyjczycy nie mogą oskarżyć o swoje czyny Europejczyków?

Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale moja opinia o ludobójstwie w Rwandzie przechodzi kolejną ewolucję. Nie o tym jednak chciałam.

Jechałam przez Burundi w swego rodzaju napięciu. Wypatrywałam starszych ludzi, przyglądałam się im, myślałam „Ten pamięta obydwa ludobójstwa. Czy uczestniczył? Jeśli tak - po której stronie stał? Trzymał maczetę?”.

Wiele osób na naszej drodze trzyma maczetę. Idą w pole- ciąć kukurydzę albo banany; kobiety, mężczyźni, również dzieci. Często idą skrajem jezdni, więc musimy przejechać bardzo blisko nich. W Burundi, a potem w Rwandzie, jak nigdy dotąd patrzyłam na te narzędzia jak na zagrożenie. Obserwowałam przelotnie, ale dokładnie jak trzymający wymachuje ogromnym nożem. Wiedziałam, że w kraju jest spokojnie i nic nam nie grozi, podświadomie jednak pierwsza uśmiechałam się do spotykanych ludzi i  pozdrawiałam ich, żeby wywołać przyjazną reakcję.

Taką samą bronią zabijali. Nie karabinem, nie granatem - tylko maczetą, z bliska, patrząc ofierze w oczy.

W Rwandzie zgadywaliśmy, ile lat mają mijani ludzie. Każdy kto ma ponad ćwierć wieku, coś z ludobójstwa pamięta. Starsi musieli brać w nim udział, każdy z nich - po jednej albo drugiej stronie…

W Nyamata zajechaliśmy do kościoła, w którym zabito w ’94 kilkaset osób. Kościół jest przemianowany na miejsce pamięci, w środku leżą ubrania ofiar. Stosy ubrań. Ale zanim dotarliśmy pod kościół, zobaczyliśmy na pobliskim polu dziesiątki osób ścinających trawę - maczetami. Ciarki przeszły mi po plecach. Tak tu ścinają trawę, nie tylko w Rwandzie, ale tutaj, w miejscu podobnym do naszego Oświęcimia (a jednak bardzo różnym - tu sąsiad ciął sąsiada, to nie obcy, który przybył z zewnątrz) robi to piorunujące wrażenie.

A oni „tylko” uprzątali, bo zbliżał się kwiecień, 21-sza rocznica ludobójstwa - uprzątali cmentarz.

Czyż nie ironia? Uprzątać cmentarz maczetą?


Publika w Burundi

Frank burundyjski, tzw. faranga - brało "lekkie" obrzydzenie, kiedy trzeba było wziąć banknot do ręki

Na granicy Burundi-Rwanda

Dawny kościół w Nyamata - dziś memoriał

Uprzątanie cmentarza maczetami

Centrum Nyamaty były zaskakująco wyludnione

Nyanza  pod Kigali - kolejne miejsce pamięci po ludobójstwie z 1994 r.

Nazwiska osób pochowanych w Nyanza - szacuje się, że w całej Rwandzie zginęło wtedy ok. 1 mln osób

Rwandyjskie piwo

czwartek, 2 kwietnia 2015

Gwiezdne wojny


Któregoś dnia wyruszyliśmy piękną czerwoną drogą z Paranawe do Kabwe leżącego nad brzegiem Jeziora Tanganika. Z mapy wynikało, że jest to po prostu niewielka wioska, ale już po drodze zorientowaliśmy się, że zmierzamy na inną planetę: lecieliśmy w Kosmos. Po wyjściu z atmosfery ziemskiej, której ostatnimi śladami były ciężarówki dowożące mąkę kukurydzianą z Ziemi do Kabwe, niedługo za Paranawe dostaliśmy się w pas meteorów. To były muchy tse-tse. Zaatakowały nas z nieprawdopodobną zaciętością i ścigały przez 40 kilometrów do samego Kabwe. Nie było możliwości, żeby uchronić się od ich bolesnych ukąszeń. Siadały na nas, na rowerach i naszych bagażach, kąsały przez ubranie. Jedyną szansą zmniejszenia ilości ugryzień była jak najszybsza jazda. Na szczęście droga wiodła lekko w dół. Jej jakość była dość kiepska, ale poruszaliśmy się na tyle szybko, żeby unikać większości ugryzień, ale te mimo wszystko spowodowały poważne straty w naszych organizmach. Przejechaliśmy 40 km bez odpoczynku, bo każdy postój powodował zmasowany atak.  Ela płakała z bolu i strachu przed spiaczka afrykanska, to był jedyny dzień, kiedy chciała wracać do domu. Była cała pogryziona i w wielu miejscach spuchnięta, choć nie jest na nic uczulona.
W końcu udało nam się wylądować w Kabwe. Zmęczeni i pogryzieni zadekowaliśmy się w hoteliku…. Filigranowy pokój mieliśmy zasiedlić początkowo na jedną noc, bo następnego dnia o godzinie 16:00 łódź transportująca ładunek mąki kukurydzianej do Konga miała nas podrzucić na sąsiednią planetę Sebwesa. Ale musieliśmy poczekać.
Po odpoczynku i kąpieli udaliśmy się do centrum tzw. miasta, żeby coś zjeść. Kabwe zamieszkane jest przez kosmitów w kolorze czarnym o umysłach zupełnie dla nas nieogarnialnych. Zawiłe ścieżki, którymi podążają ich myśli, są dla nas trudne do wyśledzenia. Mimo bliskości jeziora nie można zjeść smażonej ryby, a jedynie fasolkę z ryżem lub ciapatami. Sprawdziliśmy kilka miejsc, w których podają jedzenie (ciężko je nazwać restauracjami) - wszędzie to samo, więc wybraliśmy takie, w którym serwowane posiłki są ciepłe - co akurat nie jest takie oczywiste, jakby się mogło wydawać. Ceny rosną dwukrotnie, kiedy się pojawiamy, bo przecież biały ma nieograniczone zasoby dolarów. Zjadamy z pewną dozą niesmaku kolację, która nie różni się od innych kolacji i obiadów, po czym wracamy się na spoczynek. Kolejnego dnia o wyznaczonej godzinie stawiamy się w porcie, skąd ma odejść nasz statek kosmiczny i przetransportować nas na inną planetę. Okazuje się jednak, że statek odpłynie dopiero jutro o 11:00, gdyż nie dotarł jeden samochód z kukurydzą i trzeba na niego poczekać. Zostajemy w Kabwe na jeszcze jedną noc.
Kolejnego dnia znowu meldujemy się w przystani i dobijamy targu co do ceny naszego wraz z dobytkiem przewozu, a potem, z kilkugodzinnym opóźnieniem, zaczynamy podróż. Pierwszym wyzwaniem jest przetransportowanie rowerów do łodzi głównej, którą zakotwiczono na głębszej wodzie. Mniejsza łódź kursuje między brzegiem a statkiem - z pomocą miejscowych wrzucamy do niej sakwy i rowery, po czym sami się tam usadawiamy. Nie lada zręczności potrzeba jednak przy przeładunku z łodzi pośredniej na główną - bardzo nie chcieliśmy utopić naszych pojazdów w bądź co bądź drugim co do głębokości jeziorze świata. Oprócz kukurydzy i kilkuosobowej załogi na statek wsiadły nasze skromne osoby, jedna kura i stadko kóz. Jedna z nich nie doczekała końca podróży i została dość szybko pozbawiona życia w celu konsumpcyjnym: na dziobie rozpalono małe ognisko, na którym przyrządzono posiłek. Zostaliśmy nim poczęstowani i tylko głód zmusił nas do konsumpcji papki z mąki kukurydzianej i zupy z kozich wnętrzności….
Powoli zapadał zmrok, na dziobie łodzi wesoło dyndały zwłoki kozy, a na horyzoncie majaczył brzeg Konga. Poruszaliśmy się wzdłuż wybrzeża Tanzanii, ale i ono niebawem zniknęło w ciemności. Kapitan naszego statku kosmicznego zabronił nam używania  latarek, bo oślepiały go i utrudniały sterowanie; statek nie miał przecież ani jednej latarni, systemu GPS czy przyrządu nawigacyjnego.
Położyliśmy się spać na workach z mąką przykrytych plandeką i tak doczekaliśmy świtu, kiedy to zostaliśmy wysadzeni na ląd, tym razem na planecie Sebwesa.
Planeta ta nie ma połączenia z Ziemią i można się na nią dostać jedynie łodzią. Wieść o naszym przybyciu momentalnie obiegła wszystkich mieszkańców, którzy w niemałej ilości pojawili się na brzegu obserwować nasze poczynania. Po ugotowaniu kawy i zjedzeniu zapasu mandazi (czegoś w rodzaju pączków bez nadzienia), zabranych jeszcze z Kabwe udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu jedzenia i informacji o kolejnym promie kosmicznym, który zabrałby nas z powrotem w ziemską atmosferę. Przemieszczaliśmy się w towarzystwie małych kosmitów. Dowiedzieliśmy się, że wieczorem przepłynie tędy mistyczny statek „Mary” - ogromny prom kosmiczny, który raz w tygodniu kursuje w kierunku dla nas odpowiednim. Pozostało nam czekać i w międzyczasie znaleźć coś do jedzenia. Chleba nie było, ale znaleźliśmy miejsce, w którym serwowano ciapaty i herbatę. Dziewczę obsługujące z właściwą kosmitom werwą zerwało się z miejsca niczym rączy ślimak i w tempie 0,3 km/h pognało na zaplecze po herbatę. Równie szybko przyniosło ciapaty, więc już po niecałej godzinie mieliśmy posiłek na stole. Szybko zapytaliśmy o więcej naleśników. „Nie ma”, odpowiada dziewczyna. „A mogłabyś zrobić?”. „Mogłabym” - mówi, ale nadal stoi. „To idź i zrób”. Dziewczyna rusza do kuchni…
 Wieczorem, w głodowej desperacji, rozpuściliśmy wieści po wiosce, że potrzebujemy jajek. Udało się zebrać 6 sztuk jaj kaczych, które - ku uciesze gawiedzi - zaczęliśmy przyrządzać na plaży. Zrobiliśmy jajecznicę z cebulą i pomidorami - wyszła pyszna, chociaż w oczach zgromadzonych tłumnie mieszkańców planety nie widzieliśmy entuzjazmu dla naszych kulinarnych wyczynów.
W końcu nadszedł moment, kiedy trzeba było opuścić ten jakże gościnny brzeg i po raz kolejny zapakować rowery i nas samych na pośrednią łódź, podążającą na spotkanie z „Mary”.  Wszystko odbywało się podobnie jak w Kabwe - „Mary” zatrzymała się na głębokiej (nie chcieliśmy wiedzieć jak głębokiej!) wodzie, a my podpłynęliśmy do niej mniejszą łajbą. Różnica taka, że tym razem było prawie ciemno, kiedy ładowaliśmy bagaże na pokład ogromnego promu kosmicznego. Ale od początku: kiedy dopiero siedzieliśmy w „pośredniku” tuż przy brzegu, dzieci zgromadzone na plaży nagle zaczęły skandować „Mary! Mary!”. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy co wzbudziło tak wariackie okrzyki mieszkańców Sebwesy. Szybko się to wyjaśniło: rzęsiście oświetlony statek powoli wychynął zza cypla, a po chwili kilka łodzi ruszyło w jego kierunku. W sobie tylko znany sposób ich sternicy określili miejsce spotkania i tam skierowali swoje cieknące łupiny. Po kilkunastu minutach przybiliśmy do burty „Mary” i zaczęliśmy przeładunek. Jezioro falowało, miejscowa ludność w niewytłumaczalnej panice rzuciła się do włazu wejściowego, by jak najszybciej znaleźć się na pokładzie. My weszliśmy jako ostatni i zadekowaliśmy się na dziobie statku. Elżbietka kupiła bilety - 8 000 szylingów za jeden - i z radością ruszyliśmy w noc ku naszemu wybawieniu. Nasz beztroski nastrój nie trwał jednak długo, bo godzinę później zjawił się członek załogi (później okazało się, że pierwszy oficer) i powiedział, że skoro nie jesteśmy rezydentami Tanzanii, to za bilety musimy zapłacić w dolarach. Zdecydowana postawa Eli spowodowała, że zrezygnował z tego pomysłu, ale po chwili wrócił i tym razem zażądał pieniędzy za przewóz rowerów. Dyskusja była stanowcza, więc koniec końców zjawił się sam kapitan statku i poinformował nas, że jeśli nie zapłacimy za rowery, to je zatrzymają. Zażądaliśmy oficjalnego cennika, gdyż przy kasie nie było żadnej informacji na ten temat i nikt nas o nic nie pytał, kiedy ładowaliśmy się z całym dobytkiem. Dokument otrzymaliśmy i ostatecznie zapłaciliśmy wymaganą kwotę.
O 2:00 w nocy, w całkowitej ciemności, wysiedliśmy z „Mary” na środku jeziora do małej łódki pośredniej. Ona to zawiozła nas na stały ląd do wioski Lagosa, która miała drogowe połączenie z Ziemią.

Tej nocy jeszcze nie wiedzieliśmy ile potu będzie nas kosztowało dostanie się do Kigomy - miasta oddalonego o zaledwie 185 km…  

Ostatnia proba walki z muchami tse-tse, jeszcze z usmiechem...

Spuchniete nadgarstki Eli

Jeden z kosmicznych statkow

Narzedzia pracy kosmitow ;-)

Nasz wahadlowiec zacumowany na przyladku Canaveral ;-) Nim opuscilismy planete Kabwe i udalismy sie do Sebwesy.

W oczekiwaniu na start

Pakowanie naszego sprzetu

Zaladunek paliwa - Tomek pomaga Murzynkom ;-)

Zwloki kozy wesolo dyndajace na wietrze

Raczymy sie ugali i zupa z kozich wnetrznosci

Wieczor (a potem noc) na lodzi

Poranna kawa na planecie Sebwesa

W oczekiwaniu na ciapati

W oczekiwaniu na jajka

W oczekiwaniu na wahadlowiec "Mary"...

...az do zachodu slonca. Na horyzoncie brzeg Kongo.

Lagosa czyli znowu na Ziemi.