Niedawno przyjaciółka
uświadomiła mi, że nic nie napisaliśmy o powrocie Tomka: otóż
mój mąż również wrócił z Afryki! Wylądował w Warszawie 28
godzin później niż ja. Dotarcie do Gorlic zabrało mu kilka
kolejnych, a więc w domu zjawił się w piątek nad ranem, a w
sobotę założył garnitur i krawat i jak gdyby nigdy nic
pojechaliśmy na ślub Kingi i Damiana
Nietrudno sobie
wyobrazić, że nie byliśmy przygotowali na całonocną zabawę:
pierwszy kryzys przyszedł o 21-szej
Wypiłam kawę, zjadłam talerz marchewki (rodzina podpytywała o te
zachciankę ;-) i jeszcze raz wyszliśmy na parkiet. Niestety, od
tańczenia też odwykliśmy. Po trzech kawałkach musiałam zejść,
bo ani mięśnie, ani kolana nie wytrzymywały. Muszę zatem
zdementować mit o tzw. „dobrej formie”. Po pięciu miesiącach
pedałowania rozwinęłam mięśnie odpowiedzialne za jazdę na
rowerze - inne niestety uwsteczniając. Uczę się na nowo chodzić
po schodach (!), a po wczorajszych piętnastu przysiadach mam zakwasy
(!!).
Z wesela wróciliśmy
pierwszym busem po północy - jak nigdy ;-)
Obecnie naszym głównym
zajęciem jest jedzenie. Śniadanie na tłusto: smażone jajka,
pieczarki, cebula, papryka… chleb jest znikomym dodatkiem. Obiad
niemal codziennie mięsny, kolacje też zdarzają się na ciepło.
Delektujemy się pasztetem, majonezem, mleczną czekoladą.
Delektujemy się tym, że sklepie wszystko jest. Ja regularnie
wchodzę do supermarketu i choć niczego nie potrzebujemy, mówię:
„Kupmy coś”. Bo COŚ jest. Ten stan nadal mnie oszałamia ;-)
Od tygodnia próbujemy
zabrać się za obróbkę zdjęć, a zamiast tego spotykamy się z
rodziną i przyjaciółmi.
Tak, będą slajdy - dziś
już wiemy, że w Krakowie (w Piwnicy Pod Baranami) - 8 czerwca, w
Gorlicach data jeszcze nie ustalona.
Tak, usiądziemy do
pisania - kiedy tylko załatwimy najpilniejsze sprawy (powrót do
rzeczywistości był intensywny - zaraz po weselu musieliśmy zająć
się PIT-ami ;-).
Nie, nie mamy awersji do
rowerów. Udało nam się przeserwisować i złożyć nasze pojazdy i
wczoraj pojechaliśmy nimi do Sękowej na inscenizację Bitwy pod
Gorlicami (świetnie zresztą przygotowaną, ze wzruszenia prawie się
popłakałam). „Noga”, jak to Tomek mówi, „sama podaje”. Jest moc,
jednym słowem, choć zastanawiam się czy będzie podobnie za
miesiąc, podczas mojego wchodzenia na Ararat…
Nie kupiliśmy ani jednej
pamiątki z podróży, bo najpierw nie było jak wozić (dbaliśmy o
to, żeby sakwy były jak najlżejsze), a
potem nie było czasu (w Mombasie zajęliśmy się szukaniem kartonów
do zapakowania rowerów, rozbieraniu pojazdów i samym pakowaniem).
To chyba tyle - o to, co
napisałam powyżej, najczęściej jesteśmy pytani. Dodam jeszcze tylko, że
podczas posiłków siadam naprzeciwko męża, żeby popatrzeć na
jego twarz - bo na wyjeździe oglądałam głównie jego plecy ;-)
Wreszcie papierowa lektura! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz