Kenijski, bo będzie o ostatnim z
przemierzanych przez nas krajów.
W którym, jak się śmialiśmy, nic
się nie działo: kilometry uciekały, dni zmieniały daty - ale poza tym nic
szczególnego. Któregoś ranka rzuciłam więc: „Żeby się jeszcze coś wydarzyło,
zanim dotrzemy do Mombasy!”. Tego samego dnia zaczęły się przygody. Pojawiły
się wioski-widma. Śniadanie zjedliśmy skromne, a zapasów nie zabraliśmy, bo mieliśmy
zatrzymać się w kolejnej miejscowości na coś konkretnego. Ale wioski nie było,
choć jej nazwa figurowała na naszej mapie. Następnej też, i kolejnej.
- Tsavo - powiedział Tomek, kiedy
kończyliśmy pod baobabem jeść chleb z masłem. - Tam coś zjemy. Jeszcze 28 km.
Bardzo liczyłam na tę
miejscowość, ponieważ poza zjedzonymi kilkoma kromkami nic więcej w sakwach nie
mieliśmy. Po chwili koło nas zatrzymał się radiowóz i policjant, który do nas
podszedł, pokazał gestem, że też coś by zjadł. Cóż, ja, kiedy jestem głodna,
oddaję się czynności poszukiwania jedzenia z determinacją znaną tylko mojemu
mężowi ;-) Zanim zatem strażnik prawa zdążył rozwinąć słowem, czego dotyczył
jego gest, szybko zalałam go potokiem informacji o swoim głodzie i
nieszczęściu, że wiosek nie ma. Odpuścił.
W Tsavo licznik pokazał 50 km.
Stanęliśmy przy bramie parku narodowego, żeby zapytać czy jest coś do jedzenia.
- Jest napój gazowany -
odpowiedział ranger.
- Ale jedzenie? - powtórzyłam z
naciskiem.
- Możecie napić się napoju
gazowanego.
Łzy stanęły mi w oczach. Byłam
jak wygłodniały zwierz, nieczuły na nic, poza kęsem uciszającym burczenie
brzucha.
Napój gazowany okazał się ciepły,
więc zrezygnowaliśmy i ruszyliśmy w stronę budowanej pod linię kolejową
estakady, która była przyczyną naszego nieszczęścia. Otóż to właśnie budowana
przez Chińczyków linia została poprowadzona przez wioskę, którą zrównano z
powierzchnią ziemi. Na mapie jeszcze istnieje - ale w rzeczywistości już nie.
Przy rzece zauważyłam kobietę
myjącą garnek. „Skoro jest gar, musi być i jedzenie”, pomyślałam. Gestem
pokazałam, że chcę jeść. „Tak”, pokiwała głową kobieta. „Chodź”, dodała. Były chapati i fasolka, które uratowały nam
skórę. Herbata imeisha - tzn. skończyła
się (często słyszeliśmy to słowo w lokalnych restauracjach - tak często, że
kiedyś Tomek powiedział: „Gdybyśmy kiedyś chcieli otworzyć restaurację afrykańską,
nazwiemy ją Imeisha”).
Nocą dotarliśmy do miejscowości
Ndi, której główną zaletą było to, że istniała ;-) Był w niej też hotel o
wdzięcznej nazwie „Stress free”. Całkiem bezstresowy się nie okazał, ponieważ
chybotliwa szybka z drzwi w końcu wypadła i skaleczyła Tomka w rękę, ale poza
tym było łóżko, woda i całkiem cicho w nocy (co jest tu nie do przecenienia! Kiedyś
rozwinę ten wątek ;-).
Kolejnego dnia naszą „ulubioną” (bo
pobocze kończy się czasem w najmniej oczekiwanym momencie, a kierowcy autobusów
i matatu są obłąkani) drogą
Nairobi-Mombasa ruszyliśmy dalej. „Do końca wyjazdu chcę mieć bochen chleba w
sakwie!”, powiedziałam.
Ostatkowy, bo to już koniec.
Ten wyjazd był dla mnie bardzo
ważny pod względem rozumienia Afryki - jej mieszkańców, bied i odrobinę tego,
kto za jakie sznurki pociąga i dlaczego tak dobrze mu idzie - oraz pod względem
bycia żoną. Przez ostatnich pięć tygodni pedałowaliśmy dzień w dzień, bez
choćby jednego pełnego dnia odpoczynku. Byłam zmęczona, bywałam wycieńczona. Dałam
się poznać mężowi od trudniejszej strony ;-) a on nadal się do mnie uśmiecha
;-) Odliczałam dni do powrotu, przez ostatnie dwa tygodnie wstawałam z bólem
mięśni, od którego łzy kręciły mi się w oku. A dziś - kiedy dotarliśmy do
Mombasy, na drugi kraniec Afryki - czegoś mi żal. Rower zapakowany, sakwy
prawie zamknięte, wracam do swoich - ale czegoś mi szkoda…
Żeby nie było zwyczajnie, z
podróży poślubnej wracamy dwoma różnymi samolotami ;-) Ja opuszczę Mombasę za
kilka godzin, Tomek dopiero jutro wieczorem. Dlaczego? Bo kupiliśmy bilety za
uzbierane mile: jeden w programie Miles & Smiles, drugi - Flying Blue. Więc
jednak warto nabijać punkty podczas latania! Ogromne dzięki dla mojego brata za
pomoc w transakcji biletowej - to on ogarnął wszystko, kiedy my tylko
„miewaliśmy” Internet ;-) Dziękujemy Wam wszystkim za wspólną podróż - zawsze z
radością czytaliśmy Wasze komentarze i słowa wsparcia.
Ale to jeszcze nie koniec - kilka
słów napiszemy już z Polski ;-)
Daliśmy radę!!! :-) |
Witajcie w Polsce ! Smacznego !
OdpowiedzUsuńJesteście prze-fantastyczni! :) Ogromne gratulacje! Tylko teraz będzie mi brakowało Waszych opowieści z podróży do czytania :)
OdpowiedzUsuńNo pozytywne wariaty z Was! Mega gratulacje i szczęśliwego powrotu do Polski!
OdpowiedzUsuńA może jakaś książka, a może jakieś spotkania?
OdpowiedzUsuńRefleksja (z gatunku tych głębokich): gdy rozpoczynaliście tę podróż, byliście tacy... bladzi :-)))
OdpowiedzUsuńI co ja teraz będę czytał...
OdpowiedzUsuńMoże opiszecie tę intrygującą noc u pastora (chyba, że coś przeoczyłem?)
Bardzo, bardzo jestem ciekaw Waszych przemyśleń o tych sznurkach i ich pociąganiu w Afryce.
Krótko mówiąc: BRAWO!!! Aż mam ciary!
Nie no, nie wytrzymam... muszę o to zapytać: byliście w domu Karen Blixen?
OdpowiedzUsuńByliśmy :)
Usuń