czwartek, 19 marca 2015

Noc w szopie


Dopadła nas pora deszczowa. Zaczęło padać, ale jechaliśmy dalej. Potem zaczęło lać. Krople jak małe kamyki rozbijały się o kurtkę, którą zdążyłam na czas założyć. Jechaliśmy pod górę, znak przy drodze ostrzegał przed długim podjazdem, ale nie mogłam się zatrzymywać - nawet krótki postój w tej aurze oznaczałby mokre siodełko, a jakie uczucie towarzyszy siadaniu na takie potrafi sobie wyobrazić każdy, kto kiedyś nosił pieluchę ;-) Bardzo chciałam zobaczyć gdzieś dach, pod który można by się schronić. Bardzo chciałam…
…najpierw zobaczyłam fosforyzująco żółtą kurtkę Tomka. Nie ruszała się. Nie była na drodze. Jego postać stała pod dachem. Uff. Jechałam w deszczu, krople tętniły, Tomek podbiegł, żeby zabrać ode mnie rower:
- Biegnij pod dach, pomogę ci.
- Nie trzeba biec, i tak cała jestem mokra - odpowiedziałam człapiąc przez głębokie kałuże. Kurtka przeciwdeszczowa zatrzymuje wilgoć od zewnątrz, ale nie odparowuje człowieczej. Krótkie spodenki niestety nie są wodoodporne.
W szopie schroniło się już kilkoro dzieci i parę kobiet, które przydźwigały tu wielkie wory wypełnione ziemniakami. Zmieniłam koszulkę, założyłam suchy polar i przytuliłam się do Tomka. Nie wiem, czy to ich rozczuliło, czy to, że chciałam pomóc z workiem niesionym przez jedną z pań, ale chwilę później młoda dziewczyna przyniosła ogień: żarzące się węgle w małym, przenośnym „grillu”.
- Karibu - usłyszeliśmy. A więc to dla nas. To był najlepszy prezent, jaki mogliśmy w tamtej chwili otrzymać. Byliśmy na wysokości ponad 2000 m i gdy zaczęło lać, zrobiło się naprawdę chłodno. Z ust wydobywała się para, a mokre ubrania mocno nas wychładzały.
Grzałam ręce i stopy, stopy i ręce. Chwilę później przynieśli nam krzesełka. Zaczęli schodzić się nowi widzowie, chcieli zobaczyć wazungu, białych. Siedzieliśmy wokół małego paleniska i gotowaliśmy herbatę. Słodzenie stewią wzbudziło okrzyki zdumienia: „To cukier? Tak mało?”.
- Sukari kichaa, szalony cukier - roześmiałam się. - Taka mała łyżeczka wystarczy.
Dzieci położyły na węglach kilka ziemniaków. Też o takich zamarzyliśmy.
- Możemy kupić trochę? - zapytałam. Wreszcie mogłam porozumiewać się z miejscowymi w ich języku - suahili.
Adele, tak miała na imię dziewczyna od ognia, bez słowa wyszła i wróciła z pełną miską.
- Wystarczy? - zapytała.
Po moim „Tak” wybiegła, żeby je umyć. Potem przyniosła siatkę do grillowania i dopiero na niej poukładała ziemniaki. Nie zdążyliśmy nawet zadecydować, jak je przyrządzić! Zjedliśmy po kilka i patrząc sobie w oczy powiedzieliśmy po polsku: „Zjedlibyśmy coś”. Nadal byliśmy głodni. Zaczęliśmy główkować, co jeszcze mamy w sakwach. Niewiele, przecież mieliśmy dojechać do Mbeya na większe zakupy. Mamy ryż, trochę makaronu, pomidora i czosnek.
- Ta kobieta sprzedająca awokado jeszcze tu przyjdzie? - zapytałam Adele.
- Za chwilę wróci.
Ktoś przyniósł ugali (tutaj tak nazywają papkę z mąki kukurydzianej, którą w Zimbabwe nazywali sadza, a w Zambi nsima), ktoś skubał awokado. Skoro oni jedzą tu swoją kolację, to prędko nas nie opuszczą, myślałam. A skoro tak, to musimy ugotować na ich oczach.
Zdecydowaliśmy się na makaron. Tambi, jak mi powiedziały dzieci, tak to brzmi w suahili. Tego nie jedzą w domu - jadają chleb, ryż i ugali. No i ziemniaki.
- Macie w Polsce pola uprawne? - zapytała młoda kobieta.
- Tak.
- I co uprawiacie?
- Ziemniaki…
- Macie ziemniaki?! Myślałam, że to tylko w Tanzanii!
- …kukurydzę, pomidory. Można też kupić w sklepie awokado i banany, ale tych nie uprawiamy, bo przez kilaka miesięcy w roku jest bardzo zimno.
Kroję maleńkie ząbki czosnku i jedynego pomidora do pyrkającego oleju, w tym czasie pojawia się kobieta z awokado. Dwa duże owoce wystarczają - dorzucone do garnka tworzą świetny, jak się okazuje, sos. Miejscowi obserwują nas zdziwieni.
- Jecie coś takiego w domu? - pytam.
- Nie. Ale widziałam jak to robicie, spróbuję - mówi młoda kobieta.
Potem zaczyna się część rozrywkowa. Tomek robi miny do dzieci, śpiewa i wygibuje się, a oni się śmieją i śmieją. I raz po raz powtarzają, żebym go nauczyła suahili. Najlepiej szybko. Bwana yangu, mój pan (co jest tu równoznaczne z „mój mąż” J) wyciąga kolorowe gumki recepturki i pokazuje sztuczki. Znowu wybuchy zadziwienia. Niech nas nauczy!
W końcu matka Adele przychodzi zaprosić nas na nocleg do swojego domu. Wahamy się - po feralnym noclegu w domu pastora w Malawi (nie pisaliśmy o tym, ale może jeszcze kiedyś opowiemy J ). Mówimy, że mamy wszystko tutaj.
- A łóżko? - pytają zaraz dzieci.
- Łóżko nie, ale coś podobnego.

No i oczywiście chcą zobaczyć, wcześniej do domu nie pójdą. Rozkładamy więc plandekę, dmuchamy jedną matę (wszyscy po kolei podchodzą, żeby jej dotknąć i zrobić „och!”) i rozkładamy śpiwór. Mówię, że to zamiast koca - wchodzi się do środka i można spać. „Ajajaj!” słyszę tylko. Są usatysfakcjonowani, mogą iść. Ale przyjdą rano, obiecują. Na wszelki wypadek dopytują o której wyjeżdżamy J

Armagedon nasz codzienny :-)

Trochę wieje przez szpary, ale jest sucho

Przystawka

Suszymy się

Dzieci z wioski coraz więcej

Zadomawiamy się - "pranie" rozwieszone  ;-)

Na śniadanie chleb z pastą z awokado i czosnku (prawie guacamole!) - pyszności!

Nie wyjdą, dopóki nie zobaczą wszystkiego

Nauka sztuczek z gumkami (recepturkami)

Po ciężkiej nocy u pastora 

"Ciągle pada..."

wtorek, 10 marca 2015

Narzekanie podszyte nutką rasizmu


Z Zambii wyjechaliśmy już kilka tygodni temu. Potem przejechaliśmy przez Zimbabwe, oglądając i komentując otaczającą nas rzeczywistość. Kilka dni spędzonych w Mozambiku też dało nam parę powodów do komentarzy. Kiedy przemierzaliśmy Malawi nasuwały nam się podobne spostrzeżenia. Ludzie w tych krajach są niewątpliwie nastawieni przyjaźnie i poza nielicznymi wyjątkami spotykamy się z gościnnością, uśmiechem i zainteresowaniem. Ale…
Pewnie świętym gniewem zapałają wszyscy zwolennicy niesienia nieustającej pomocy głodującej i biednej Afryce. Wysyłania tam milionów dolarów wszelkiej maści zapomóg, setek specjalistów do spraw wszelakich - od edukacji szkolnej poczynając, przez zagospodarowanie złóż mineralnych, rolnictwo, rybactwo, drogownictwo, przetwórstwo po instruktorów kroju i szycia i nauczycielach mycia rąk. Zapewne oburzą się miłośnicy miłosierdzia, równości i obowiązku wsparcia nękanej wszelkimi możliwymi plagami Afryki, ale delikatnie powiedziawszy denerwuje mnie, kiedy widzę co się tutaj wyprawia. Pomijam oczywiście absurdalną niegospodarność pieniędzmi pomocowymi - o tym można poczytać w Internecie, ale piszę o tym, jakie te pieniądze wyrządzają szkody w Afryce. Moim zdaniem Afryka tych pieniędzy nie potrzebuje, bo spokojnie jest w stanie sama się utrzymać, ale kraje afrykańskie przyzwyczaiły się do pomocy z Zachodu i nie robią nic, by móc z tej pomocy nie korzystać. Od kilku tygodni naszym podstawowym wyzwaniem nie jest pokonywanie kolejnych kilometrów, stromych podjazdów, walka z tropikalnymi chorobami czy deszczami. Naszym kluczowym zmartwieniem jest zdobycie jedzenia. Ktoś powie, że to normalne - w końcu wszyscy wiedzą, że Afryka boryka się z problemem głodu. Tak. To się zgadza i możemy to odczuć każdego dnia próbując zaopatrzyć się w coś do zapełnienia żołądka. Jednak z naszych obserwacji wynika, że głód, a w zasadzie bardziej niedożywienie w Afryce, nie wynika z jej warunków naturalnych, ale winę za taki stan ponoszą w przeważającej mierze jej mieszkańcy. Tutaj nastąpi stwierdzenie mocno pod prąd tzw. poprawności politycznej: przeciętny czarny Afrykańczyk jest po prostu leniwy - by to stwierdzić wystarczy przejechać się przez kilka wiosek. Zastanawiamy się, jak można głodować w takim kraju jak chociażby Mozambik czy Malawi, o Zambii czy Zimbabwe nie wspomnę. Ogromne połacie dobrej jakości gleb, okres wegetacyjny przez okrągły rok (czyli zbiór plonów dwa, a nawet trzy razy w roku!), odpowiednia ilość deszczu i wód powierzchniowych (są oczywiście okresy suszy, które uniemożliwiają uprawę, ale przy wspominanych powyżej warunkach można zadbać o składowanie nadwyżek produkcji) dają niemal nieograniczone możliwości rozwoju rolnictwa. Potrzeba tylko jednego: pracy!
I tu zaczynają się problemy. Murzynowi po prostu się nie chce. Gdy podróżuje się przez Azję, widzi się setki ludzi na polach, pracujących od świtu do nocy. Kiedy jedziemy przez wioski afrykańskie, na polach możemy zauważyć pojedyncze kobiety, natomiast od wczesnych godzin porannych pod drzewami i przy barach w wioskach spotykamy setki mężczyzn całymi dniami pijących piwo i grających w warcaby czy bao. No i oczywiście wszędzie mnóstwo dzieci, czy to idących do lub ze szkoły, czy też zajmujących się młodszym rodzeństwem. Pracują zwykle kobiety i właśnie dzieci, a znacznie rzadziej mężczyźni. Można odnieść wrażenie, że wiek emerytalny mężczyzn w Afryce wynosi ok. 20 lat, po osiągnięciu którego udają się na zasłużony wypoczynek pod drzewo lub do baru, których w nawet najmniejszych wioskach jest przynajmniej kilka.
Zatrzymujemy się z nadzieją przy kolejnych miniaturowych wiejskich sklepach, że może uda się kupić coś do jedzenia poza ryżem, mąką kukurydzianą i niekiedy chlebem. Szukamy na przykład puszki z fasolą czy margaryny. Niestety, najczęściej bez powodzenia. Czasami w jednej wiosce potrafi być kilkanaście sklepików, w których ubogie zaopatrzenie wygląda jak „kopiuj-wklej” - bo skoro sąsiad na czymś zarabia, to ja też dam radę. Podobnie jest ze straganami z warzywami: stoi obok siebie kilkanaście kobiet i wszystkie sprzedają pomidory. Żadnej nie przyjdzie do głowy, że mogłaby mieć jeszcze cebulę i banany. Banany są w sąsiedniej wiosce i jej mieszkańcy handlują tylko nimi. Kilka wiosek dalej jest cebula czy awokado, ale pomidora już nie uświadczy, natomiast nie istnieje prawie zupełnie wymiana towaru. Dlaczego? Bo to wymaga wysiłku zarówno umysłowego, żeby to wykombinować, jak i fizycznego, żeby zawieźć towar do sąsiadów. A przecież znacznie łatwiej jest krzyknąć za białym: „Daj mi pieniądze, rower, wodę, butelkę, telefon!…”. A nuż trafi się jakiś poruszony ciężką sytuacją i rzuci coś ze swego przepastnego portfela.
W Malawi dzieci wracające ze szkoły nie potrafią się poprawnie przywitać po angielsku (mimo, że to jeden z dwóch języków urzędowych), ale każde umie zawołać za nami „Give me money!”. W Mozambiku mającym 2500 km wybrzeża kupowaliśmy ryby w puszkach sprowadzane z Indonezji, wiórki kokosowe z Wietnamu i masło orzechowe z RPA. Wszędzie można uprawiać doskonałej jakości warzywa, ale są tylko pomidory i rzadko cebula. W Jeziorze Malawi żyje 500 gatunków ryb, ale są dostępne tylko na jego wybrzeżu, bo nikt nie wpadnie na pomysł, żeby je transportować nieco dalej niż 2 km od brzegu i sprzedawać w wioskach, które nie mają dostępu do jeziora.
Wczoraj szukaliśmy miejsca, żeby się zatrzymać na dwie noce i odpocząć. Zaglądnęliśmy na dwa kempingi prowadzone przez czarnych, ale w końcu wybraliśmy ten, którego właścicielem jest biały. Jest tutaj schludnie, ładnie, wszystko działa, toalety są czyste, a z prysznica leje się woda. Bar jest funkcjonalny, dach nie przecieka, sofy proste ale wygodne, plaża przy jeziorze czysta. Na kempingu murzyńskim, gdzie wstąpiliśmy, były rozwalone krzesła, chwiejące się stoły, odrapany bar, toalety czuć było na 50 m, a na plaży leżały śmieci, beczki i strzępy siatki na krzywym boisku do siatkówki. A właściciel zdziwiony, że nikt się u niego nie zatrzymuje, mimo, że nocleg jest tani. Jakoś nie przyjdzie mu do głowy, że o interes trzeba trochę zadbać, ogarnąć, posprzątać, zrobić zachęcającą reklamę przy drodze. W lokalnych restauracjach niezmiennie króluje wołowina lub kurczak z simą (gotowaną papką z mąki kukurydzianej) albo frytkami. Z tym, że kurczaka najczęściej nie ma, a frytki są na bazarze, więc nie serwują w jadłodajni, bo po co, skoro można tam kupić? Wołowina w kiepsko przyprawionym sosie po długim przeżuwaniu niekiedy nadaje się do połknięcia. I jak tu się nie denerwować? Wokół warunki do uprawy i hodowli o jakich rolnik w Polsce może tylko pomarzyć, ale kraj cierpi z powodu niedożywienia i wyciąga rękę po pomoc z Zachodu. Bo przecież biednej i umęczonej przez kolonizatorów Afryce należy się rekompensata za lata wyzysku i niewolnictwa. I jakoś nikt nie chce zauważyć, że większość dobrych rzeczy w Afryce mimo wszystko pochodzi od tych właśnie znienawidzonych ciemiężców. Gospodarka Zimbabwe upadła, kiedy Mugabe wypędził stamtąd białych, podobnie stało się z Mozambikiem, a teraz dzieje się w RPA czy Namibii.
Ale trzeba oddać sprawiedliwość jednostkom, przez które nasze odczucia odnośnie Malawi nie są jednoznaczne. Wkurzamy się na podpitych młokosów, wyciągających rękę po drobne. Denerwujemy się na dzieci, które często nie znają po angielsku przywitania, ale potrafią zażądać pieniędzy. Irytuje nas poczucie, że jako anonimowi turyści jesteśmy w ich oczach niczym więcej jak tylko chodzącą walizką pieniędzy. Ale kiedy stajemy się konkretnymi ludźmi - tymi, którzy od trzech miesięcy jadą na rowerach, którzy dzisiaj potrzebują miejsca na nocleg - nie słyszymy próśb o pieniądze ani nie widzimy wyciągniętych rąk.  Spotyka nas serdeczność i zawsze otrzymujemy pomoc, a ludzie zapraszają nas do swoich domostw czy przynoszą wodę.

I tak to właśnie jest z tymi Afrykańczykami na naszej drodze… 

Jak to w sklepie...

Lokalne piwo Chibuku można za to dostać wszędzie - dla białego niestrawialne

Jezioro Malawi

Suszenie rybek usipa

Lokalni mają zamiłowani do kolorowych chrupek - te plus dziesiątki ciastek i napojów gazowanych zapełniają 95 % półek w sklepie

Podobnie jak mnóstwo rzeczy olej sprzedawany jest w porcjach jednorazowych, gdyż ludzi nie stać na zakup większych opakowań

Pracujące dziewczynki - kwintesencja Afryki (na razie noszą "tylko" po pół baniaka wody)

Jeden jedyny raz trafiliśmy w lokalnym barze na prawdziwą kawę  - w kraju, który ją produkuje!

Biała herbata i mandazi - wygląda lepiej, niż smakuje

Nasza kolacja: ryż ze smażonymi bananami - smakuje lepiej niż wygląda

Czasem (baaardzo rzadko) udaje się trafić na prawdziwe smakołyki: świeże frytki z wołowiną i sałatką

Lusungu - kobieta, przy której domu się rozbiliśmy - przygotowuje słodkie ziemniaki do sadzenia

Sceny zimbabweńskie


Już na granicy słyszymy ostrzeżenia:
- Chcecie tędy jechać na rowerach? Tu są lwy, mnóstwo lwów!
Po kolejnym podobnym zdaniu zaczynam czuć się nieswojo. „Może naprawdę nie powinniśmy na tym odcinku pedałować?”, myślę. Po wbiciu pieczątki ruszamy jednak w stronę dzikiej zwierzyny, korzystamy tylko z jednej rady: nie jechać nocą ani późnym popołudniem. Jest siedemnasta, więc zatrzymujemy się w restauracji już po zimbabweńskiej stronie.

Scena I - Marongora I

Kolejnego ranka ruszamy. Trasa jest całkiem łatwa, więc idzie szybko, cieszę się z każdego kilometra, na którym nie spotkaliśmy lwa. Pierwsze trzydziestka mija spokojnie, nie licząc ciężarówki i osobówki, które zatrzymały się, żeby ponowić próbę wzbudzania w nas strachu przed zwierzętami. Potem zaczyna się podjazd: 800 metrów w górę. Ciężko. Stajemy na postój, zaraz za nami zatrzymuje się samochód:
- Nie stójcie tutaj, wkoło są lwy!
Udaje nam się dotrzeć do Marongory, centrum rezerwatu łowieckiego, przez który przejeżdżamy. Zatrzymujemy się na chwilę, żeby zadać sakramentalne pytanie:
- Co z lwami?
Okazuje się, że są, ale nie wychodzą stadami na spotkanie człowieka. Najczęściej przed nim uciekają, chyba że są zranione albo mają przy sobie młode. I jeszcze kiedy jest deszcz: nie lubią błota, więc wychodzą spać na asfalt. Generalnie w ciągu dnia jest bezpiecznie, należy jednak unikać jazdy wieczorami i nocą.    

Scena II - Marongora II

Niedaleko stamtąd jest osada, w której szukamy zimnej Coca-Coli. W sklepie siedzi mężczyzna z piwem.
- Jestem ranger’em - mówi, po krótkiej wymianie pozdrowień. - Poluję na kłusowników.
- ?
- Kiedy taki wskoczy do wody, nie możemy do niego strzelać. Ale ja czasami strzelam, jeśli jest jeszcze blisko brzegu. Rzeka poniesie, nikt nic nie będzie wiedział. To szybsze i skuteczniejsze niż przekazywanie go policji zambijskiej.
Historia tak mnie zaskakuje, że w pierwszej chwili nie wiem, o czym człowiek mówi. O rzece Zambezi, dzielącej kraje, o tym, jak kłusownicy próbują ostatniej szansy ucieczki.
- A na lądzie? Możecie zabić? - pytam.
Mężczyzna zaczyna się śmiać.
- Jeśli my nie strzelimy wcześniej, to oni wycelują w nas.
- Jak to wygląda?
- Idziemy grupą, trzech-czterech, nie rozmawiamy dużo, wszystko pokazujemy gestami albo używamy gwizdów, żeby się porozumiewać. Mamy broń, jedzenie i wodę, namiot nie zawsze. Takie eskapady trwają kilka dni, czasem tydzień, najczęściej wiemy wcześniej, w której części buszu szukać. A jak znajdziemy - mężczyzna składa się jak do broni i odpala. Zadaję bardzo naiwne pytanie:
- Zabiłeś już kogoś?
Mężczyzna znowu zaczyna się śmiać.
- Wielu - mówi wreszcie.
- Jak wielu?
- Nie liczę. Wielu.
- Ilu ich jest podczas jednej akcji? Ile tych akcji w roku?
- Kłusują po trzech-czterech, czasem pięciu. Wychodzimy kilka razy w roku, może dziesięć. A ja w zawodzie jestem 29 lat! - mężczyzna zaczyna się śmiać.
- Co robicie z zabitymi?.....

Scena III - Cornerstore

Na noc zatrzymujemy się koło sklepu. Czekamy aż się trochę ściemni, więc zamiast rozbijać namiot, wyciągamy kuchenkę i gotujemy herbatę. Ochy i achy towarzyszą rozpalaniu, zdziwienie, że taki mały sprzęt daje takie możliwości, najbardziej jak zwykle zainteresowane są kobiety, ale i mężczyźni wychodzą z baru, żeby popatrzeć. Chwilę rozmawiamy z Lutope, chłopak po chwili mówi:
- Moglibyście przenocować tutaj obok, właściciel domu się godzi.
Tak oto schroniliśmy się w zabudowaniach opuszczonej farmy. To jest istotne, ponieważ pociągnęłam chłopaka za język, rozmowie przysłuchiwał się obecny właściciel domu, który nie mówi wiele po angielsku, ale nie podoba mu się, że młody tyle rozmawia z obcymi. Bo po co mówi im, że dom należał kiedyś do Anglika? Że podczas reformy rolnej w 2000 r. czarnoskóry przejął posesję? Dlaczego opowiada, że kiedyś państwo dobrze prosperowało, a teraz jest gorzej i gorzej? Mężczyzna nie rozumie wszystkiego, ale najwyraźniej wyłapuje pojedyncze słowa, bo po chwili woła chłopaka. Lutope wraca do nas tylko na dwa zdania:
- Nie podoba mu się, że z wami rozmawiam. Muszę iść.

Scena IV - Karoi

Repelentu na komary pomaga mi szukać właściciel supermarketu. Mówię mu, że jestem tu z mężem, że jedziemy przez Afrykę na rowerach. Wychodzi ze mną na zewnątrz, chwilę rozmawiamy.
- Czego wam potrzeba?
- Internetu. A ja zawsze marzę o dobrej kawie - uśmiecham się.
Dostajemy hasło do jego Wifi, a potem zaproszenie do domu. Przy świetnej czarnej z mlekiem słuchamy opowieści o jego życiu.
- Wychowałem się na farmie, ale podczas reformy rolnej ją straciliśmy. 3 000 ha w dwa tygodnie! Mój ojciec przyjechał tu z Indii w ’57, na wszystko sam zarobił. Odszkodowanie? Nic! Przyszedł człowiek z pismem, była w nim informacja, że mamy na wyprowadzkę dwa tygodnie.
- Można było się sądzić?
- Żeby pójść prosto do więzienia?
Mahendra mówi przyciszonym głosem. W domu jest gosposia i młody, ciemny chłopak - nie wiem, kim jest. Mężczyzna nie jest pierwszym, który w tym kraju zachowuje się, jakby ściany miały uszy.
- Mówili nam „Wynoście się!”. Ale gdzie ja się miałem wynieść? Ja się tu urodziłem, tu jest mój dom! Widzicie, kiedyś nie byliśmy akceptowani, bo nie byliśmy biali. A teraz nie jesteśmy wystarczająco czarni! - mężczyzna zaczyna się śmiać.

Scena V - Harare I

Niedługo po wjeździe do stolicy Tomek się zatrzymuje:
- Zobacz, ambasada Malawi. Może podjedziemy zapytać o wizy?
O wjazd do Malawi się martwiliśmy, informacje w sieci nie są budujące: na granicy lądowej można dostać wizę za 50 $ tylko na dwa dni, w tym czasie trzeba dotrzeć do Lilongwe i tam wyrobić wizy długoterminowe za kolejne 70 $. Ale na granicy lądowej nie zawsze wpuszczają, a my i tak nie mamy szans dojechać w dwa dni do stolicy.
Na bramie ambasady siedzi znudzony ochroniarz.
- Tak?
- Potrzebujemy wiz.
- Zamknięte.
-?
- Zamknięte. Czynne od 9 do 12.
- Jak to zamknięte? - pytam. - Przed bramą jest informacja, że czynne od 9 do 12 i od 14 do 16:30. Jest 14:30.
- OK, idźcie tam - pokazuje palcem w stronę budynku. Wygląda, jakby za chwilę miał zasnąć.
Przez zakratowane okno rozmawia z nami sympatyczna, młoda kobieta. Zaczynamy od naszej chwytającej za serce śpiewki: „Jesteśmy w podróży poślubnej, podróżujemy na rowerach, przejechaliśmy już 3 000 km…”. Jest odzew: kobieta się odwraca i bez słowa drukuje formularze. My - pod oknem, również w milczeniu - uradowanymi minami przekazujemy sobie pozytywne zaskoczenie.
- Potrzebuję ksero paszportu, dwa zdjęcia paszportowe i ksero wizy zimbabweńskiej. To musicie wypełnić i napisać list z prośbą o wizę.
- Mamy wszystko, brakuje nam tylko ksera wizy Zimbabwe, nie można by tego jakoś tutaj… - próbuję.
- Muszę zapytać szefa.
Szef się godzi i chwilę później na kolanie piszemy listy motywacyjne z naszą wypróbowaną historyjką. Szef chyba dał się zmiękczyć, bo po chwili kobieta woła nas i mówi, że wyrobi nam wizy na miejscu, mamy tylko siedzieć i czekać.
Po dwóch godzinach jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami przepustki do Malawi! J

Scena VI - Harare II

Zatrzymałam się zaraz za budynkiem Sądu Najwyższego, żeby zrobić zdjęcie ulicy w centrum miasta. Jest piękne, a na tle stolic afrykańskich naprawdę się wybija. Zanim naciskam spust migawki, jakiś przechodzień rzuca:
- Nie wolno fotografować.
Ale już jest policjant. Z kałasznikowem, który trzyma w obu dłoniach, jakby lada chwila miał ruszyć do ataku.
- Chcieliście zrobić zdjęcie?
- Ulicy…
- Nie wolno. Nie wolno się zatrzymywać przed budynkiem Sądu. Nie wolno tu chodzić.
- Ok, ok…
- Miał odbezpieczony karabin - rzuca mi Tomek, kiedy znikamy mu z oczu. Ups.
Piękne wieżowce, banki, aleja palm Bismarcka - ale fotografować nie wolno. Chwalić się stolicą - nie wolno. Cóż, wypijemy chociaż kawę. Ale w Baker’s Inn jej nie ma.
- Spytajcie w Chelsea - mówi chłopak.
- Jest kawa? - pytamy kelnerkę.
- Jest. Nesquick.
- A inna?
- Ricoffy.
Ricoffy mamy w sakwie - raczej namiastka kawy, bo więcej w niej cykorii.
- Zapytajcie na górze - mówi jeszcze dziewczyna.
Na górze jest restauracja.
- Kawy nie ma, ale jest sadza z wołowiną.
Sadzę (gęstą papkę z mąki kukurydzianej) można zjeść na kolację, a tu dopiero jedenasta. Nie poddajemy się i w końcu udaje się znaleźć Creamy Inn. Z prawdziwą kawą. I lodami.

Jest kawa w stolicy Zimbabwe!

Ranger z Marongory

Opuszczona farma w Cornerstore

Śniadanie w pustym wnętrzu

Z Mahendrą w jego obecnym domu

Największy spichlerz w Afryce, świadek dawnej świetności Zimbabwe (Lion's Den)

W Zimbabwe wreszcie pojawiły się baobaby w większej ilości

Aureolka na chmurze (odbicie naszej ;-p )

Piękne położone cmentarzysko samochodów

Wycieczka do Botswany ;-)


Moja żona Elżbietka (oby żyła w zdrowiu, szczęściu i pomyślności) opuściła mnie i na blisko 3 tygodnie udała się na Madagaskar w szczytnym celu pozyskania funduszy na nasz bilet powrotny do kręgu kultury europejskiej. W tym czasie ja, tęskniący mąż, żeby zabić czas oczekiwania na Jej powrót wyjechałem na wycieczkę do pobliskiej Botswany, by zobaczyć nowy kraj i zabić dłużący się czas oczekiwania na powrót małżonki.
Cóż mogę powiedzieć o Botswanie? Chcecie jednym zdaniem? Proszę: krajobrazowo nuda - „nic się nie dzieje, aż się chce wyjść z kina”! I pewnie każdy zakrzyknie - ależ jak to?! Nuda w Botswanie? To nie jest możliwe!!! Oczywiście jeśli mamy obraz Botswany wyniesiony z filmów, w których Krysia Czubówna usypia nas swoim pięknym, niskim głosem, to owszem, takie stwierdzenie może wywołać zdziwienie i bunt. Jednak jeśli jedzie się przez ten kraj rowerem, to sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Zrobiłem w tym kraju grubo ponad tysiąc kilometrów i w zasadzie cały czas jechałem przez busz. Nic, tylko krzaki i niewysokie drzewa. Czasami proste odcinki miały po 40-50 km, więc wrażenie ubywania dystansu  było mocno zaburzone: zmienność krajobrazu jak na bieżni w osiedlowym klubie fitness.
Ale… zawsze jest jakieś ale, więc i tym razem go nie zabrakło. Po pierwsze zaraz  po przepłynięciu promem rzeki Zambezi i wylądowaniu po stronie botswańskiej z krzaków wyskoczyło stado guźców (chyba najbrzydszych zwierząt na świecie). Gdy tylko zwolniłem, żeby zrobić im zdjęcie, wszystkie zerknęły na mnie złowrogo, warknęły coś niemiłego pod nosem i tym sposobem skutecznie zmniejszyły moje fotograficzne zapędy. Kilka kilometrów dalej pierwsze stado słoni: jakieś 15 osobników różnej wielkości, wieku i płci pasie się spokojnie tuż przy drodze.  Zatrzymuję się i czekam. Samochody ostrożnie przejeżdżają, a ja stoję. Po kilkunastu minutach zatrzymuje się szarym pickupem jakaś kobieta i pyta na co czekam - takim tonem jakby mówiła: „Czego ty tu biały idioto szukasz z tym rowerem?”. W końcu jednak eskortuje mnie przez kilkaset metrów, a ja chowam się za jej samochodem przed bystrym słoniowym wzrokiem. Chwilę później podobna historia, tylko eskorta znacznie milsza. Dzięki takiemu chowaniu się za samochodami da się w miarę bezpiecznie poruszać między stadkami słoni.
Rzadko korzystam z kempingów: śpię najczęściej w buszu, ze dwa razy na stacji benzynowej, przy posterunku policji, na bramie parku narodowego czy przy przekaźniku GSM, gdzie zawsze jest strażnik i co najważniejsze woda. Południowa część mojej botswańskiej wycieczki to tereny potężnych farm, gdzie hoduje się głównie krowy oraz trochę kóz i owiec. Nam farma kojarzy się z pastwiskiem - w Botswanie jest to ogrodzone kilka tysięcy hektarów buszu. Wszyscy ostrzegają mnie przed lwami, ale kiedy pytam czy ktoś tu kiedyś jakiegoś widział, trudno znaleźć taką osobę. Niezmiernie mnie zaskoczyło ciągnące się setkami kilometrów elektryczne ogrodzenie, oddzielające północną część kraju od południowej, mające zapobiegać przemieszczeniu się dzikich zwierząt.
  Ludzie w Botswanie robią wrażenie znacznie mniej serdecznych niż w Zambii, ale nigdzie nie spotkałem się z przejawami niechęci. Są pomocni, gdy zapyta się o drogę, sklep czy kemping, ale raczej sporadycznie ktoś sam zapyta czy nie potrzebuję wsparcia. Niemniej jednak zdarzają się miłe wyjątki: czasem ktoś przyniesie zimny napój czy poczęstuje „fetkejkiem” (prymitywną wersją naszego pączka, który sądząc po zapachu raczej nie był smażony na oleju jadalnym), zdarzają się również propozycje podwózki: „Wrzuć rower na ciężarówkę, to cię podrzucę ze 100 km, bo gdy patrzę na ciebie to cierpię…”.
Oczywiście niezmienne zdziwienie wywołuje fakt, że nikt mi/nam za tę jazdę nie płaci i że męczę się/męczymy się za nasze własne pieniądze. W jednym z barów na stacji benzynowej przysiadła się do mnie sporej wielkości młoda dziewczyna, jak się okazało ktoś na kształt menadżera. Zaczęła wypytywać o moją podróż i tłumaczyć to na język sotswana swojej jeszcze potężniejszej kierowniczce. Oczy tej drugiej robiły się coraz większe, opadła na plastikowe krzesło, które aż jęknęło z wysiłku. Kiedy usłyszała, że jadę z żoną, a zaczęliśmy naszą podróż półtora miesiąca temu w Namibii, powiedziała tylko: „yyyyy…!” (coś a la „o ja pierdziu…!”). Pytanie: „aaaaayyoo…?”. Moja odpowiedź: „Do Mombasy”.  Znowu zmięła w ustach „yyyyy…” i wyszła.   Tutaj to jest zupełnie niepojęte, że można się tak męczyć i jeszcze samemu za to płacić. No i te tysiące lwów, które czyhają na każdym kroku, a my, nieświadome makuły (białe ludzie), tylko narażamy się na śmierć w paszczy potwora!

Czy warto pojechać do Botswany? Oczywiście! Jest kilka spektakularnych parków narodowych (chociażby Chobe czy Okawango) z ogromną ilością wszelakich zwierząt znanych ze wspomnianych wyżej filmów wyświetlanych w niedzielne przedpołudnia, ale wymaga to zupełnie innego transportu niż nasz. Bez samochodu z napędem 4x4 nie zostaniemy wpuszczeni na teren żadnego parku. Nawet autem najlepiej jechać w grupie, bo drogi często są trudno przejezdne i czasem niezbędna jest pomoc drugiego pojazdu. Jeśli mamy taki pojazd, czy to swój czy wypożyczony, to wrażenia są zupełnie unikalne. Poza tym Botswana to kraj bogaty, w miastach są dobrze zaopatrzone sklepy, główne drogi doskonałej jakości, a kierowcy kulturalni i w większości przestrzegający przepisów. W wioskach jest elektryczność i woda, a rząd wdraża skuteczne programy antykorupcyjne (ewenement w Afryce!) i dba o ochronę zwierząt. Oczywiście trudno to porównać z krajami europejskimi, ale bez wątpienia na tle Czarnego Lądu Botswana wybija się na plus. Zdecydowanie polecam. Ale z radością wracam do Zambii…;)

Prom do Botswany

Krajobrazowo: nuda :-)

Stadko słoni

Kierowniczka 

"Uwaga na zwierzęta, zwłaszcza nocą"

Pyszna kawa i "fetkejki"

Kość słoniowa :-)

Wychodek też może być śliczny

Czekając na autobus

Mama-fryzjer

"Jak mi smutno bez mojej żony - oby żyła w zdrowiu... ;)"

Żona wróciła i rozpakowała bagaże :-D