Już na granicy słyszymy
ostrzeżenia:
- Chcecie tędy jechać na
rowerach? Tu są lwy, mnóstwo lwów!
Po kolejnym podobnym zdaniu
zaczynam czuć się nieswojo. „Może naprawdę nie powinniśmy na tym odcinku pedałować?”,
myślę. Po wbiciu pieczątki ruszamy jednak w stronę dzikiej zwierzyny,
korzystamy tylko z jednej rady: nie jechać nocą ani późnym popołudniem. Jest
siedemnasta, więc zatrzymujemy się w restauracji już po zimbabweńskiej stronie.
Scena I - Marongora I
Kolejnego ranka ruszamy. Trasa
jest całkiem łatwa, więc idzie szybko, cieszę się z każdego kilometra, na
którym nie spotkaliśmy lwa. Pierwsze trzydziestka mija spokojnie, nie licząc
ciężarówki i osobówki, które zatrzymały się, żeby ponowić próbę wzbudzania w
nas strachu przed zwierzętami. Potem zaczyna się podjazd: 800 metrów w górę.
Ciężko. Stajemy na postój, zaraz za nami zatrzymuje się samochód:
- Nie stójcie tutaj, wkoło są
lwy!
Udaje nam się dotrzeć do Marongory,
centrum rezerwatu łowieckiego, przez który przejeżdżamy. Zatrzymujemy się na
chwilę, żeby zadać sakramentalne pytanie:
- Co z lwami?
Okazuje się, że są, ale nie
wychodzą stadami na spotkanie człowieka. Najczęściej przed nim uciekają, chyba
że są zranione albo mają przy sobie młode. I jeszcze kiedy jest deszcz: nie
lubią błota, więc wychodzą spać na asfalt. Generalnie w ciągu dnia jest
bezpiecznie, należy jednak unikać jazdy wieczorami i nocą.
Scena II - Marongora II
Niedaleko stamtąd jest osada, w
której szukamy zimnej Coca-Coli. W sklepie siedzi mężczyzna z piwem.
- Jestem ranger’em - mówi, po
krótkiej wymianie pozdrowień. - Poluję na kłusowników.
- ?
- Kiedy taki wskoczy do wody, nie możemy do niego strzelać.
Ale ja czasami strzelam, jeśli jest jeszcze blisko brzegu. Rzeka poniesie, nikt
nic nie będzie wiedział. To szybsze i skuteczniejsze niż przekazywanie go
policji zambijskiej.
Historia tak mnie zaskakuje, że w pierwszej chwili nie wiem,
o czym człowiek mówi. O rzece Zambezi, dzielącej kraje, o tym, jak kłusownicy
próbują ostatniej szansy ucieczki.
- A na lądzie? Możecie zabić? - pytam.
Mężczyzna zaczyna się śmiać.
- Jeśli my nie strzelimy wcześniej, to oni wycelują w nas.
- Jak to wygląda?
- Idziemy grupą, trzech-czterech,
nie rozmawiamy dużo, wszystko pokazujemy gestami albo używamy gwizdów, żeby się
porozumiewać. Mamy broń, jedzenie i wodę, namiot nie zawsze. Takie eskapady
trwają kilka dni, czasem tydzień, najczęściej wiemy wcześniej, w której części
buszu szukać. A jak znajdziemy - mężczyzna składa się jak do broni i odpala.
Zadaję bardzo naiwne pytanie:
- Zabiłeś już kogoś?
Mężczyzna znowu zaczyna się
śmiać.
- Wielu - mówi wreszcie.
- Jak wielu?
- Nie liczę. Wielu.
- Ilu ich jest podczas jednej
akcji? Ile tych akcji w roku?
- Kłusują po trzech-czterech,
czasem pięciu. Wychodzimy kilka razy w roku, może dziesięć. A ja w zawodzie
jestem 29 lat! - mężczyzna zaczyna się śmiać.
- Co robicie z zabitymi?.....
Scena III - Cornerstore
Na noc zatrzymujemy się koło
sklepu. Czekamy aż się trochę ściemni, więc zamiast rozbijać namiot, wyciągamy
kuchenkę i gotujemy herbatę. Ochy i achy towarzyszą rozpalaniu, zdziwienie, że
taki mały sprzęt daje takie możliwości, najbardziej jak zwykle zainteresowane
są kobiety, ale i mężczyźni wychodzą z baru, żeby popatrzeć. Chwilę rozmawiamy
z Lutope, chłopak po chwili mówi:
- Moglibyście przenocować tutaj
obok, właściciel domu się godzi.
Tak oto schroniliśmy się w
zabudowaniach opuszczonej farmy. To jest istotne, ponieważ pociągnęłam chłopaka
za język, rozmowie przysłuchiwał się obecny właściciel domu, który nie mówi
wiele po angielsku, ale nie podoba mu się, że młody tyle rozmawia z obcymi. Bo
po co mówi im, że dom należał kiedyś do Anglika? Że podczas reformy rolnej w
2000 r. czarnoskóry przejął posesję? Dlaczego opowiada, że kiedyś państwo
dobrze prosperowało, a teraz jest gorzej i gorzej? Mężczyzna nie rozumie
wszystkiego, ale najwyraźniej wyłapuje pojedyncze słowa, bo po chwili woła
chłopaka. Lutope wraca do nas tylko na dwa zdania:
- Nie podoba mu się, że z wami
rozmawiam. Muszę iść.
Scena IV - Karoi
Repelentu na komary pomaga mi
szukać właściciel supermarketu. Mówię mu, że jestem tu z mężem, że jedziemy
przez Afrykę na rowerach. Wychodzi ze mną na zewnątrz, chwilę rozmawiamy.
- Czego wam potrzeba?
- Internetu. A ja zawsze marzę o
dobrej kawie - uśmiecham się.
Dostajemy hasło do jego Wifi, a
potem zaproszenie do domu. Przy świetnej czarnej z mlekiem słuchamy opowieści o
jego życiu.
- Wychowałem się na farmie, ale
podczas reformy rolnej ją straciliśmy. 3 000 ha w dwa tygodnie! Mój ojciec
przyjechał tu z Indii w ’57, na wszystko sam zarobił. Odszkodowanie? Nic!
Przyszedł człowiek z pismem, była w nim informacja, że mamy na wyprowadzkę dwa
tygodnie.
- Można było się sądzić?
- Żeby pójść prosto do więzienia?
Mahendra mówi przyciszonym
głosem. W domu jest gosposia i młody, ciemny chłopak - nie wiem, kim jest.
Mężczyzna nie jest pierwszym, który w tym kraju zachowuje się, jakby ściany
miały uszy.
- Mówili nam „Wynoście się!”. Ale
gdzie ja się miałem wynieść? Ja się tu urodziłem, tu jest mój dom! Widzicie,
kiedyś nie byliśmy akceptowani, bo nie byliśmy biali. A teraz nie jesteśmy
wystarczająco czarni! - mężczyzna zaczyna się śmiać.
Scena V - Harare I
Niedługo po wjeździe do stolicy Tomek
się zatrzymuje:
- Zobacz, ambasada Malawi. Może
podjedziemy zapytać o wizy?
O wjazd do Malawi się
martwiliśmy, informacje w sieci nie są budujące: na granicy lądowej można
dostać wizę za 50 $ tylko na dwa dni, w tym czasie trzeba dotrzeć do Lilongwe i
tam wyrobić wizy długoterminowe za kolejne 70 $. Ale na granicy lądowej nie
zawsze wpuszczają, a my i tak nie mamy szans dojechać w dwa dni do stolicy.
Na bramie ambasady siedzi znudzony
ochroniarz.
- Tak?
- Potrzebujemy wiz.
- Zamknięte.
-?
- Zamknięte. Czynne od 9 do 12.
- Jak to zamknięte? - pytam. -
Przed bramą jest informacja, że czynne od 9 do 12 i od 14 do 16:30. Jest 14:30.
- OK, idźcie tam - pokazuje
palcem w stronę budynku. Wygląda, jakby za chwilę miał zasnąć.
Przez zakratowane okno rozmawia z
nami sympatyczna, młoda kobieta. Zaczynamy od naszej chwytającej za serce
śpiewki: „Jesteśmy w podróży poślubnej, podróżujemy na rowerach, przejechaliśmy
już 3 000 km…”. Jest odzew: kobieta się odwraca i bez słowa drukuje
formularze. My - pod oknem, również w milczeniu - uradowanymi minami
przekazujemy sobie pozytywne zaskoczenie.
- Potrzebuję ksero paszportu, dwa
zdjęcia paszportowe i ksero wizy zimbabweńskiej. To musicie wypełnić i napisać
list z prośbą o wizę.
- Mamy wszystko, brakuje nam
tylko ksera wizy Zimbabwe, nie można by tego jakoś tutaj… - próbuję.
- Muszę zapytać szefa.
Szef się godzi i chwilę później
na kolanie piszemy listy motywacyjne z naszą wypróbowaną historyjką. Szef chyba
dał się zmiękczyć, bo po chwili kobieta woła nas i mówi, że wyrobi nam wizy na
miejscu, mamy tylko siedzieć i czekać.
Po dwóch godzinach jesteśmy
szczęśliwymi posiadaczami przepustki do Malawi! J
Scena VI - Harare II
Zatrzymałam się zaraz za
budynkiem Sądu Najwyższego, żeby zrobić zdjęcie ulicy w centrum miasta. Jest
piękne, a na tle stolic afrykańskich naprawdę się wybija. Zanim naciskam spust
migawki, jakiś przechodzień rzuca:
- Nie wolno fotografować.
Ale już jest policjant. Z
kałasznikowem, który trzyma w obu dłoniach, jakby lada chwila miał ruszyć do
ataku.
- Chcieliście zrobić zdjęcie?
- Ulicy…
- Nie wolno. Nie wolno się
zatrzymywać przed budynkiem Sądu. Nie wolno tu chodzić.
- Ok, ok…
- Miał odbezpieczony karabin -
rzuca mi Tomek, kiedy znikamy mu z oczu. Ups.
Piękne wieżowce, banki, aleja
palm Bismarcka - ale fotografować nie wolno. Chwalić się stolicą - nie wolno.
Cóż, wypijemy chociaż kawę. Ale w Baker’s Inn jej nie ma.
- Spytajcie w Chelsea - mówi
chłopak.
- Jest kawa? - pytamy kelnerkę.
- Jest. Nesquick.
- A inna?
- Ricoffy.
Ricoffy mamy w sakwie - raczej
namiastka kawy, bo więcej w niej cykorii.
- Zapytajcie na górze - mówi
jeszcze dziewczyna.
Na górze jest restauracja.
- Kawy nie ma, ale jest sadza z
wołowiną.
Sadzę (gęstą papkę z mąki
kukurydzianej) można zjeść na kolację, a tu dopiero jedenasta. Nie poddajemy
się i w końcu udaje się znaleźć Creamy Inn. Z prawdziwą kawą. I lodami.
Jest kawa w stolicy Zimbabwe!
Ranger z Marongory |
Opuszczona farma w Cornerstore |
Śniadanie w pustym wnętrzu |
Z Mahendrą w jego obecnym domu |
Największy spichlerz w Afryce, świadek dawnej świetności Zimbabwe (Lion's Den) |
W Zimbabwe wreszcie pojawiły się baobaby w większej ilości |
Aureolka na chmurze (odbicie naszej ;-p ) |
Piękne położone cmentarzysko samochodów |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz