Z Zambii
wyjechaliśmy już kilka tygodni temu. Potem przejechaliśmy przez Zimbabwe,
oglądając i komentując otaczającą nas rzeczywistość. Kilka dni spędzonych w
Mozambiku też dało nam parę powodów do komentarzy. Kiedy przemierzaliśmy Malawi
nasuwały nam się podobne spostrzeżenia. Ludzie w tych krajach są niewątpliwie
nastawieni przyjaźnie i poza nielicznymi wyjątkami spotykamy się z
gościnnością, uśmiechem i zainteresowaniem. Ale…
Pewnie świętym
gniewem zapałają wszyscy zwolennicy niesienia nieustającej pomocy głodującej i
biednej Afryce. Wysyłania tam milionów dolarów wszelkiej maści zapomóg, setek
specjalistów do spraw wszelakich - od edukacji szkolnej poczynając, przez
zagospodarowanie złóż mineralnych, rolnictwo, rybactwo, drogownictwo,
przetwórstwo po instruktorów kroju i szycia i nauczycielach mycia rąk. Zapewne
oburzą się miłośnicy miłosierdzia, równości i obowiązku wsparcia nękanej
wszelkimi możliwymi plagami Afryki, ale delikatnie powiedziawszy denerwuje mnie,
kiedy widzę co się tutaj wyprawia. Pomijam oczywiście absurdalną
niegospodarność pieniędzmi pomocowymi - o tym można poczytać w Internecie, ale piszę
o tym, jakie te pieniądze wyrządzają szkody w Afryce. Moim zdaniem Afryka tych
pieniędzy nie potrzebuje, bo spokojnie jest w stanie sama się utrzymać, ale
kraje afrykańskie przyzwyczaiły się do pomocy z Zachodu i nie robią nic, by móc
z tej pomocy nie korzystać. Od kilku tygodni naszym podstawowym wyzwaniem nie jest
pokonywanie kolejnych kilometrów, stromych podjazdów, walka z tropikalnymi
chorobami czy deszczami. Naszym kluczowym zmartwieniem jest zdobycie jedzenia.
Ktoś powie, że to normalne - w końcu wszyscy wiedzą, że Afryka boryka się z
problemem głodu. Tak. To się zgadza i możemy to odczuć każdego dnia próbując zaopatrzyć
się w coś do zapełnienia żołądka. Jednak z naszych obserwacji wynika, że głód,
a w zasadzie bardziej niedożywienie w Afryce, nie wynika z jej warunków
naturalnych, ale winę za taki stan ponoszą w przeważającej mierze jej
mieszkańcy. Tutaj nastąpi stwierdzenie mocno pod prąd tzw. poprawności
politycznej: przeciętny czarny Afrykańczyk jest po prostu leniwy - by to
stwierdzić wystarczy przejechać się przez kilka wiosek. Zastanawiamy się, jak
można głodować w takim kraju jak chociażby Mozambik czy Malawi, o Zambii czy
Zimbabwe nie wspomnę. Ogromne połacie dobrej jakości gleb, okres wegetacyjny
przez okrągły rok (czyli zbiór plonów dwa, a nawet trzy razy w roku!), odpowiednia
ilość deszczu i wód powierzchniowych (są oczywiście okresy suszy, które
uniemożliwiają uprawę, ale przy wspominanych powyżej warunkach można zadbać o składowanie
nadwyżek produkcji) dają niemal nieograniczone możliwości rozwoju rolnictwa.
Potrzeba tylko jednego: pracy!
I tu zaczynają
się problemy. Murzynowi po prostu się nie chce. Gdy podróżuje się przez Azję, widzi
się setki ludzi na polach, pracujących od świtu do nocy. Kiedy jedziemy przez
wioski afrykańskie, na polach możemy zauważyć pojedyncze kobiety, natomiast od
wczesnych godzin porannych pod drzewami i przy barach w wioskach spotykamy
setki mężczyzn całymi dniami pijących piwo i grających w warcaby czy bao. No i oczywiście wszędzie mnóstwo
dzieci, czy to idących do lub ze szkoły, czy też zajmujących się młodszym
rodzeństwem. Pracują zwykle kobiety i właśnie dzieci, a znacznie rzadziej
mężczyźni. Można odnieść wrażenie, że wiek emerytalny mężczyzn w Afryce wynosi
ok. 20 lat, po osiągnięciu którego udają się na zasłużony wypoczynek pod drzewo
lub do baru, których w nawet najmniejszych wioskach jest przynajmniej kilka.
Zatrzymujemy
się z nadzieją przy kolejnych miniaturowych wiejskich sklepach, że może uda się
kupić coś do jedzenia poza ryżem, mąką kukurydzianą i niekiedy chlebem. Szukamy
na przykład puszki z fasolą czy margaryny. Niestety, najczęściej bez
powodzenia. Czasami w jednej wiosce potrafi być kilkanaście sklepików, w których
ubogie zaopatrzenie wygląda jak „kopiuj-wklej” - bo skoro sąsiad na czymś zarabia,
to ja też dam radę. Podobnie jest ze straganami z warzywami: stoi obok siebie kilkanaście
kobiet i wszystkie sprzedają pomidory. Żadnej nie przyjdzie do głowy, że
mogłaby mieć jeszcze cebulę i banany. Banany są w sąsiedniej wiosce i jej
mieszkańcy handlują tylko nimi. Kilka wiosek dalej jest cebula czy awokado, ale
pomidora już nie uświadczy, natomiast nie istnieje prawie zupełnie wymiana
towaru. Dlaczego? Bo to wymaga wysiłku zarówno umysłowego, żeby to wykombinować,
jak i fizycznego, żeby zawieźć towar do sąsiadów. A przecież znacznie łatwiej
jest krzyknąć za białym: „Daj mi pieniądze, rower, wodę, butelkę, telefon!…”. A
nuż trafi się jakiś poruszony ciężką sytuacją i rzuci coś ze swego przepastnego
portfela.
W Malawi dzieci
wracające ze szkoły nie potrafią się poprawnie przywitać po angielsku (mimo, że
to jeden z dwóch języków urzędowych), ale każde umie zawołać za nami „Give me
money!”. W Mozambiku mającym 2500 km wybrzeża kupowaliśmy ryby w puszkach sprowadzane
z Indonezji, wiórki kokosowe z Wietnamu i masło orzechowe z RPA. Wszędzie można
uprawiać doskonałej jakości warzywa, ale są tylko pomidory i rzadko cebula. W
Jeziorze Malawi żyje 500 gatunków ryb, ale są dostępne tylko na jego wybrzeżu,
bo nikt nie wpadnie na pomysł, żeby je transportować nieco dalej niż 2 km od
brzegu i sprzedawać w wioskach, które nie mają dostępu do jeziora.
Wczoraj szukaliśmy
miejsca, żeby się zatrzymać na dwie noce i odpocząć. Zaglądnęliśmy na dwa
kempingi prowadzone przez czarnych, ale w końcu wybraliśmy ten, którego
właścicielem jest biały. Jest tutaj schludnie, ładnie, wszystko działa, toalety
są czyste, a z prysznica leje się woda. Bar jest funkcjonalny, dach nie
przecieka, sofy proste ale wygodne, plaża przy jeziorze czysta. Na kempingu murzyńskim,
gdzie wstąpiliśmy, były rozwalone krzesła, chwiejące się stoły, odrapany bar,
toalety czuć było na 50 m, a na plaży leżały śmieci, beczki i strzępy siatki na
krzywym boisku do siatkówki. A właściciel zdziwiony, że nikt się u niego nie
zatrzymuje, mimo, że nocleg jest tani. Jakoś nie przyjdzie mu do głowy, że o interes
trzeba trochę zadbać, ogarnąć, posprzątać, zrobić zachęcającą reklamę przy
drodze. W lokalnych restauracjach niezmiennie króluje wołowina lub kurczak z simą (gotowaną papką z mąki
kukurydzianej) albo frytkami. Z tym, że kurczaka najczęściej nie ma, a frytki
są na bazarze, więc nie serwują w jadłodajni, bo po co, skoro można tam kupić?
Wołowina w kiepsko przyprawionym sosie po długim przeżuwaniu niekiedy nadaje
się do połknięcia. I jak tu się nie denerwować? Wokół warunki do uprawy i
hodowli o jakich rolnik w Polsce może tylko pomarzyć, ale kraj cierpi z powodu
niedożywienia i wyciąga rękę po pomoc z Zachodu. Bo przecież biednej i
umęczonej przez kolonizatorów Afryce należy się rekompensata za lata wyzysku i
niewolnictwa. I jakoś nikt nie chce zauważyć, że większość dobrych rzeczy w
Afryce mimo wszystko pochodzi od tych właśnie znienawidzonych ciemiężców.
Gospodarka Zimbabwe upadła, kiedy Mugabe wypędził stamtąd białych, podobnie
stało się z Mozambikiem, a teraz dzieje się w RPA czy Namibii.
Ale trzeba
oddać sprawiedliwość jednostkom, przez które nasze odczucia odnośnie Malawi nie
są jednoznaczne. Wkurzamy się na podpitych młokosów, wyciągających rękę po
drobne. Denerwujemy się na dzieci, które często nie znają po angielsku
przywitania, ale potrafią zażądać pieniędzy. Irytuje nas poczucie, że jako
anonimowi turyści jesteśmy w ich oczach niczym więcej jak tylko chodzącą
walizką pieniędzy. Ale kiedy stajemy się konkretnymi ludźmi - tymi, którzy od
trzech miesięcy jadą na rowerach, którzy dzisiaj potrzebują miejsca na nocleg -
nie słyszymy próśb o pieniądze ani nie widzimy wyciągniętych rąk. Spotyka nas serdeczność i zawsze otrzymujemy
pomoc, a ludzie zapraszają nas do swoich domostw czy przynoszą wodę.
I tak to
właśnie jest z tymi Afrykańczykami na naszej drodze…
|
Jak to w sklepie... |
|
Lokalne piwo Chibuku można za to dostać wszędzie - dla białego niestrawialne |
|
Jezioro Malawi |
|
Suszenie rybek usipa |
|
Lokalni mają zamiłowani do kolorowych chrupek - te plus dziesiątki ciastek i napojów gazowanych zapełniają 95 % półek w sklepie |
|
Podobnie jak mnóstwo rzeczy olej sprzedawany jest w porcjach jednorazowych, gdyż ludzi nie stać na zakup większych opakowań |
|
Pracujące dziewczynki - kwintesencja Afryki (na razie noszą "tylko" po pół baniaka wody) |
|
Jeden jedyny raz trafiliśmy w lokalnym barze na prawdziwą kawę - w kraju, który ją produkuje! |
|
Biała herbata i mandazi - wygląda lepiej, niż smakuje |
|
Nasza kolacja: ryż ze smażonymi bananami - smakuje lepiej niż wygląda |
|
Czasem (baaardzo rzadko) udaje się trafić na prawdziwe smakołyki: świeże frytki z wołowiną i sałatką |
|
Lusungu - kobieta, przy której domu się rozbiliśmy - przygotowuje słodkie ziemniaki do sadzenia |
Bardzo inspirujący artykuł. Pozdrawiam !
OdpowiedzUsuń