Dopadła nas pora deszczowa.
Zaczęło padać, ale jechaliśmy dalej. Potem zaczęło lać. Krople jak małe kamyki rozbijały
się o kurtkę, którą zdążyłam na czas założyć. Jechaliśmy pod górę, znak przy
drodze ostrzegał przed długim podjazdem, ale nie mogłam się zatrzymywać - nawet
krótki postój w tej aurze oznaczałby mokre siodełko, a jakie uczucie towarzyszy
siadaniu na takie potrafi sobie wyobrazić każdy, kto kiedyś nosił pieluchę ;-)
Bardzo chciałam zobaczyć gdzieś dach, pod który można by się schronić. Bardzo
chciałam…
…najpierw zobaczyłam fosforyzująco
żółtą kurtkę Tomka. Nie ruszała się. Nie była na drodze. Jego postać stała pod
dachem. Uff. Jechałam w deszczu, krople tętniły, Tomek podbiegł, żeby zabrać
ode mnie rower:
- Biegnij pod dach, pomogę ci.
- Nie trzeba biec, i tak cała
jestem mokra - odpowiedziałam człapiąc przez głębokie kałuże. Kurtka
przeciwdeszczowa zatrzymuje wilgoć od zewnątrz, ale nie odparowuje człowieczej.
Krótkie spodenki niestety nie są wodoodporne.
W szopie schroniło się już
kilkoro dzieci i parę kobiet, które przydźwigały tu wielkie wory wypełnione
ziemniakami. Zmieniłam koszulkę, założyłam suchy polar i przytuliłam się do
Tomka. Nie wiem, czy to ich rozczuliło, czy to, że chciałam pomóc z workiem
niesionym przez jedną z pań, ale chwilę później młoda dziewczyna przyniosła
ogień: żarzące się węgle w małym, przenośnym „grillu”.
- Karibu - usłyszeliśmy. A więc to
dla nas. To był najlepszy prezent, jaki mogliśmy w tamtej chwili otrzymać. Byliśmy
na wysokości ponad 2000 m i gdy zaczęło lać, zrobiło się naprawdę chłodno. Z
ust wydobywała się para, a mokre ubrania mocno nas wychładzały.
Grzałam ręce i stopy, stopy i
ręce. Chwilę później przynieśli nam krzesełka. Zaczęli schodzić się nowi
widzowie, chcieli zobaczyć wazungu, białych.
Siedzieliśmy wokół małego paleniska i gotowaliśmy herbatę. Słodzenie stewią
wzbudziło okrzyki zdumienia: „To cukier? Tak mało?”.
- Sukari kichaa, szalony cukier -
roześmiałam się. - Taka mała łyżeczka wystarczy.
Dzieci położyły na węglach kilka
ziemniaków. Też o takich zamarzyliśmy.
- Możemy kupić trochę? -
zapytałam. Wreszcie mogłam porozumiewać się z miejscowymi w ich języku -
suahili.
Adele, tak miała na imię
dziewczyna od ognia, bez słowa wyszła i wróciła z pełną miską.
- Wystarczy? - zapytała.
Po moim „Tak” wybiegła, żeby je
umyć. Potem przyniosła siatkę do grillowania i dopiero na niej poukładała
ziemniaki. Nie zdążyliśmy nawet zadecydować, jak je przyrządzić! Zjedliśmy po
kilka i patrząc sobie w oczy powiedzieliśmy po polsku: „Zjedlibyśmy coś”. Nadal
byliśmy głodni. Zaczęliśmy główkować, co jeszcze mamy w sakwach. Niewiele,
przecież mieliśmy dojechać do Mbeya na większe zakupy. Mamy ryż, trochę
makaronu, pomidora i czosnek.
- Ta kobieta sprzedająca awokado
jeszcze tu przyjdzie? - zapytałam Adele.
- Za chwilę wróci.
Ktoś przyniósł ugali (tutaj tak nazywają papkę z mąki
kukurydzianej, którą w Zimbabwe nazywali sadza,
a w Zambi nsima), ktoś skubał
awokado. Skoro oni jedzą tu swoją kolację, to prędko nas nie opuszczą, myślałam.
A skoro tak, to musimy ugotować na ich oczach.
Zdecydowaliśmy się na makaron. Tambi, jak mi powiedziały dzieci, tak to
brzmi w suahili. Tego nie jedzą w domu - jadają chleb, ryż i ugali. No i ziemniaki.
- Macie w Polsce pola uprawne? -
zapytała młoda kobieta.
- Tak.
- I co uprawiacie?
- Ziemniaki…
- Macie ziemniaki?! Myślałam, że
to tylko w Tanzanii!
- …kukurydzę, pomidory. Można też
kupić w sklepie awokado i banany, ale tych nie uprawiamy, bo przez kilaka
miesięcy w roku jest bardzo zimno.
Kroję maleńkie ząbki czosnku i
jedynego pomidora do pyrkającego oleju, w tym czasie pojawia się kobieta z
awokado. Dwa duże owoce wystarczają - dorzucone do garnka tworzą świetny, jak
się okazuje, sos. Miejscowi obserwują nas zdziwieni.
- Jecie coś takiego w domu? -
pytam.
- Nie. Ale widziałam jak to
robicie, spróbuję - mówi młoda kobieta.
Potem zaczyna się część
rozrywkowa. Tomek robi miny do dzieci, śpiewa i wygibuje się, a oni się śmieją
i śmieją. I raz po raz powtarzają, żebym go nauczyła suahili. Najlepiej szybko.
Bwana yangu, mój pan (co jest tu
równoznaczne z „mój mąż” J)
wyciąga kolorowe gumki recepturki i pokazuje sztuczki. Znowu wybuchy
zadziwienia. Niech nas nauczy!
W końcu matka Adele przychodzi
zaprosić nas na nocleg do swojego domu. Wahamy się - po feralnym noclegu w domu
pastora w Malawi (nie pisaliśmy o tym, ale może jeszcze kiedyś opowiemy J
). Mówimy, że mamy wszystko tutaj.
- A łóżko? - pytają zaraz dzieci.
- Łóżko nie, ale coś podobnego.
No i oczywiście chcą zobaczyć,
wcześniej do domu nie pójdą. Rozkładamy więc plandekę, dmuchamy jedną matę
(wszyscy po kolei podchodzą, żeby jej dotknąć i zrobić „och!”) i rozkładamy
śpiwór. Mówię, że to zamiast koca - wchodzi się do środka i można spać.
„Ajajaj!” słyszę tylko. Są usatysfakcjonowani, mogą iść. Ale przyjdą rano,
obiecują. Na wszelki wypadek dopytują o której wyjeżdżamy J
Armagedon nasz codzienny :-) |
Trochę wieje przez szpary, ale jest sucho |
Przystawka |
Suszymy się |
Dzieci z wioski coraz więcej |
Zadomawiamy się - "pranie" rozwieszone ;-) |
Na śniadanie chleb z pastą z awokado i czosnku (prawie guacamole!) - pyszności! |
Nie wyjdą, dopóki nie zobaczą wszystkiego |
Nauka sztuczek z gumkami (recepturkami) |
Po ciężkiej nocy u pastora |
"Ciągle pada..." |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz