Któregoś
dnia wyruszyliśmy piękną czerwoną drogą z Paranawe do Kabwe leżącego nad
brzegiem Jeziora Tanganika. Z mapy wynikało, że jest to po prostu niewielka
wioska, ale już po drodze zorientowaliśmy się, że zmierzamy na inną planetę:
lecieliśmy w Kosmos. Po wyjściu z atmosfery ziemskiej, której ostatnimi śladami
były ciężarówki dowożące mąkę kukurydzianą z Ziemi do Kabwe, niedługo za
Paranawe dostaliśmy się w pas meteorów. To były muchy tse-tse. Zaatakowały nas
z nieprawdopodobną zaciętością i ścigały przez 40 kilometrów do samego Kabwe.
Nie było możliwości, żeby uchronić się od ich bolesnych ukąszeń. Siadały na
nas, na rowerach i naszych bagażach, kąsały przez ubranie. Jedyną szansą
zmniejszenia ilości ugryzień była jak najszybsza jazda. Na szczęście droga
wiodła lekko w dół. Jej jakość była dość kiepska, ale poruszaliśmy się na tyle
szybko, żeby unikać większości ugryzień, ale te mimo wszystko spowodowały
poważne straty w naszych organizmach. Przejechaliśmy 40 km bez odpoczynku, bo
każdy postój powodował zmasowany atak.
Ela płakała z bolu i strachu przed spiaczka afrykanska, to był jedyny dzień, kiedy chciała wracać do domu. Była
cała pogryziona i w wielu miejscach spuchnięta, choć nie jest na nic uczulona.
W
końcu udało nam się wylądować w Kabwe. Zmęczeni i pogryzieni zadekowaliśmy się
w hoteliku…. Filigranowy pokój mieliśmy zasiedlić początkowo na jedną noc, bo
następnego dnia o godzinie 16:00 łódź transportująca ładunek mąki kukurydzianej
do Konga miała nas podrzucić na sąsiednią planetę Sebwesa. Ale musieliśmy
poczekać.
Po
odpoczynku i kąpieli udaliśmy się do centrum tzw. miasta, żeby coś zjeść. Kabwe
zamieszkane jest przez kosmitów w kolorze czarnym o umysłach zupełnie dla nas
nieogarnialnych. Zawiłe ścieżki, którymi podążają ich myśli, są dla nas trudne
do wyśledzenia. Mimo bliskości jeziora nie można zjeść smażonej ryby, a jedynie
fasolkę z ryżem lub ciapatami. Sprawdziliśmy kilka miejsc, w których podają
jedzenie (ciężko je nazwać restauracjami) - wszędzie to samo, więc wybraliśmy
takie, w którym serwowane posiłki są ciepłe - co akurat nie jest takie
oczywiste, jakby się mogło wydawać. Ceny rosną dwukrotnie, kiedy się pojawiamy,
bo przecież biały ma nieograniczone zasoby dolarów. Zjadamy z pewną dozą niesmaku
kolację, która nie różni się od innych kolacji i obiadów, po czym wracamy się
na spoczynek. Kolejnego dnia o wyznaczonej godzinie stawiamy się w porcie, skąd
ma odejść nasz statek kosmiczny i przetransportować nas na inną planetę.
Okazuje się jednak, że statek odpłynie dopiero jutro o 11:00, gdyż nie dotarł
jeden samochód z kukurydzą i trzeba na niego poczekać. Zostajemy w Kabwe na
jeszcze jedną noc.
Kolejnego
dnia znowu meldujemy się w przystani i dobijamy targu co do ceny naszego wraz z
dobytkiem przewozu, a potem, z kilkugodzinnym opóźnieniem, zaczynamy podróż.
Pierwszym wyzwaniem jest przetransportowanie rowerów do łodzi głównej, którą
zakotwiczono na głębszej wodzie. Mniejsza łódź kursuje między brzegiem a
statkiem - z pomocą miejscowych wrzucamy do niej sakwy i rowery, po czym sami
się tam usadawiamy. Nie lada zręczności potrzeba jednak przy przeładunku z
łodzi pośredniej na główną - bardzo nie chcieliśmy utopić naszych pojazdów w
bądź co bądź drugim co do głębokości jeziorze świata. Oprócz kukurydzy i
kilkuosobowej załogi na statek wsiadły nasze skromne osoby, jedna kura i stadko
kóz. Jedna z nich nie doczekała końca podróży i została dość szybko pozbawiona
życia w celu konsumpcyjnym: na dziobie rozpalono małe ognisko, na którym
przyrządzono posiłek. Zostaliśmy nim poczęstowani i tylko głód zmusił nas do
konsumpcji papki z mąki kukurydzianej i zupy z kozich wnętrzności….
Powoli
zapadał zmrok, na dziobie łodzi wesoło dyndały zwłoki kozy, a na horyzoncie
majaczył brzeg Konga. Poruszaliśmy się wzdłuż wybrzeża Tanzanii, ale i ono
niebawem zniknęło w ciemności. Kapitan naszego statku kosmicznego zabronił nam
używania latarek, bo oślepiały go i
utrudniały sterowanie; statek nie miał przecież ani jednej latarni, systemu GPS
czy przyrządu nawigacyjnego.
Położyliśmy
się spać na workach z mąką przykrytych plandeką i tak doczekaliśmy świtu, kiedy
to zostaliśmy wysadzeni na ląd, tym razem na planecie Sebwesa.
Planeta
ta nie ma połączenia z Ziemią i można się na nią dostać jedynie łodzią. Wieść o
naszym przybyciu momentalnie obiegła wszystkich mieszkańców, którzy w niemałej
ilości pojawili się na brzegu obserwować nasze poczynania. Po ugotowaniu kawy i
zjedzeniu zapasu mandazi (czegoś w rodzaju pączków bez nadzienia), zabranych
jeszcze z Kabwe udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu jedzenia i informacji o
kolejnym promie kosmicznym, który zabrałby nas z powrotem w ziemską atmosferę.
Przemieszczaliśmy się w towarzystwie małych kosmitów. Dowiedzieliśmy się, że
wieczorem przepłynie tędy mistyczny statek „Mary” - ogromny prom kosmiczny,
który raz w tygodniu kursuje w kierunku dla nas odpowiednim. Pozostało nam
czekać i w międzyczasie znaleźć coś do jedzenia. Chleba nie było, ale
znaleźliśmy miejsce, w którym serwowano ciapaty i herbatę. Dziewczę obsługujące
z właściwą kosmitom werwą zerwało się z miejsca niczym rączy ślimak i w tempie
0,3 km/h pognało na zaplecze po herbatę. Równie szybko przyniosło ciapaty, więc
już po niecałej godzinie mieliśmy posiłek na stole. Szybko zapytaliśmy o więcej
naleśników. „Nie ma”, odpowiada
dziewczyna. „A mogłabyś zrobić?”. „Mogłabym” - mówi, ale nadal stoi. „To idź i
zrób”. Dziewczyna rusza do kuchni…
Wieczorem, w głodowej desperacji,
rozpuściliśmy wieści po wiosce, że potrzebujemy jajek. Udało się zebrać 6 sztuk
jaj kaczych, które - ku uciesze gawiedzi - zaczęliśmy przyrządzać na plaży.
Zrobiliśmy jajecznicę z cebulą i pomidorami - wyszła pyszna, chociaż w oczach
zgromadzonych tłumnie mieszkańców planety nie widzieliśmy entuzjazmu dla
naszych kulinarnych wyczynów.
W
końcu nadszedł moment, kiedy trzeba było opuścić ten jakże gościnny brzeg i po
raz kolejny zapakować rowery i nas samych na pośrednią łódź, podążającą na
spotkanie z „Mary”. Wszystko odbywało
się podobnie jak w Kabwe - „Mary” zatrzymała się na głębokiej (nie chcieliśmy
wiedzieć jak głębokiej!) wodzie, a my podpłynęliśmy do niej mniejszą łajbą.
Różnica taka, że tym razem było prawie ciemno, kiedy ładowaliśmy bagaże na
pokład ogromnego promu kosmicznego. Ale od początku: kiedy dopiero siedzieliśmy
w „pośredniku” tuż przy brzegu, dzieci zgromadzone na plaży nagle zaczęły
skandować „Mary! Mary!”. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy co wzbudziło tak
wariackie okrzyki mieszkańców Sebwesy. Szybko się to wyjaśniło: rzęsiście
oświetlony statek powoli wychynął zza cypla, a po chwili kilka łodzi ruszyło w
jego kierunku. W sobie tylko znany sposób ich sternicy określili miejsce
spotkania i tam skierowali swoje cieknące łupiny. Po kilkunastu minutach
przybiliśmy do burty „Mary” i zaczęliśmy przeładunek. Jezioro falowało,
miejscowa ludność w niewytłumaczalnej panice rzuciła się do włazu wejściowego,
by jak najszybciej znaleźć się na pokładzie. My weszliśmy jako ostatni i
zadekowaliśmy się na dziobie statku. Elżbietka kupiła bilety - 8 000
szylingów za jeden - i z radością ruszyliśmy w noc ku naszemu wybawieniu. Nasz
beztroski nastrój nie trwał jednak długo, bo godzinę później zjawił się członek
załogi (później okazało się, że pierwszy oficer) i powiedział, że skoro nie
jesteśmy rezydentami Tanzanii, to za bilety musimy zapłacić w dolarach. Zdecydowana
postawa Eli spowodowała, że zrezygnował z tego pomysłu, ale po chwili wrócił i
tym razem zażądał pieniędzy za przewóz rowerów. Dyskusja była stanowcza, więc
koniec końców zjawił się sam kapitan statku i poinformował nas, że jeśli nie
zapłacimy za rowery, to je zatrzymają. Zażądaliśmy oficjalnego cennika, gdyż
przy kasie nie było żadnej informacji na ten temat i nikt nas o nic nie pytał,
kiedy ładowaliśmy się z całym dobytkiem. Dokument otrzymaliśmy i ostatecznie
zapłaciliśmy wymaganą kwotę.
O
2:00 w nocy, w całkowitej ciemności, wysiedliśmy z „Mary” na środku jeziora do
małej łódki pośredniej. Ona to zawiozła nas na stały ląd do wioski Lagosa,
która miała drogowe połączenie z Ziemią.
Tej
nocy jeszcze nie wiedzieliśmy ile potu będzie nas kosztowało dostanie się do
Kigomy - miasta oddalonego o zaledwie 185 km…
|
Ostatnia proba walki z muchami tse-tse, jeszcze z usmiechem... |
|
Spuchniete nadgarstki Eli |
|
Jeden z kosmicznych statkow |
|
Narzedzia pracy kosmitow ;-) |
|
Nasz wahadlowiec zacumowany na przyladku Canaveral ;-) Nim opuscilismy planete Kabwe i udalismy sie do Sebwesy. |
|
W oczekiwaniu na start |
|
Pakowanie naszego sprzetu |
|
Zaladunek paliwa - Tomek pomaga Murzynkom ;-) |
|
Zwloki kozy wesolo dyndajace na wietrze |
|
Raczymy sie ugali i zupa z kozich wnetrznosci |
|
Wieczor (a potem noc) na lodzi |
|
Poranna kawa na planecie Sebwesa |
|
W oczekiwaniu na ciapati |
|
W oczekiwaniu na jajka |
|
W oczekiwaniu na wahadlowiec "Mary"... |
|
...az do zachodu slonca. Na horyzoncie brzeg Kongo. |
|
Lagosa czyli znowu na Ziemi. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz