Nadal
pedałujemy, ale w myślach pałaszujemy już obiad na weselu kuzynki Eli - idziemy
na nie dwa dni po wylądowaniu w Polsce. Od dwóch miesięcy ta myśl trzyma nas
przy życiu ;-) Za nami Uganda i prawie cała Kenia, dwa kraje jakże różne od
tego, co widzieliśmy wcześniej.
Już po
przekroczeniu granicy ugandyjskiej wiemy, że łatwo nie będzie - ruch
samochodowy bez porównania większy niż w poprzednich krajach. Ogromna ilość
ciężarówek i matatu (małych busów o
nieograniczonej pojemności) przejeżdża niekiedy o centymetry od naszych
rowerów, zupełnie nie zważając na bezpieczeństwo, przepisy czy pierwszeństwo na
drodze. Jazdy nie ułatwiają codzienne deszcze - najtrudniejszy odcinek mieliśmy
przed Mbarara: 25 km jazdy po właśnie przebudowywanej drodze. Czerwone błoto
oblepia nasze rowery, a przejeżdżające samochody chlapią na nas rudą, gęstą
wodą. Odkrywam kolejne strony osobowości mojej żony. Ta kobieta ponownie mnie
zaskakuje: nie przypuszczałem że zna taką ilość słów powszechnie uważanych za
obraźliwe. Rzuca nimi w przejeżdżających za blisko niej kierowców, którzy z
uśmiechem na twarzach jadą dalej nie zdając sobie sprawy, jak wyszukane epitety
podążają ich śladem.
(Piszę ten
post w świetle czołówki, ponieważ moja żona zepsuła świetlówkę. Nic
szczególnego nie zrobiła - próbowała ją włączyć. Tak twierdzi. Nie byłoby w tym
nic dziwnego, gdyby nie ten zbieg okoliczności… wczoraj stało się to samo.
Jutro sam będę włączał światło).
Gdzieś po
drodze spotykamy chłopaka z RPA, który wraca do domu rowerem z… Tajwanu!
Zaledwie rok. To on polecił nam, żeby nie jechać główną drogą na Kampalę, tylko
popłynąć promem na wyspę Bugala, największą w archipelagu wysp Ssese na
Jeziorze Wiktorii i po przejechaniu jej wsiąść na prom do Entebbe. Tak też
zrobiliśmy. Z malutkiej wioski Bukakata przedostaliśmy się promem do luku i
stamtąd wyruszyliśmy rowerami wzdłuż wyspy Bugala. Kiepskiej jakości czerwona,
niekiedy błotnista droga, wiodła nas na drugą stronę wyspy. Niewygody
podróżowania rekompensowały piękne widoki i znikomy ruch samochodowy. Mogliśmy
cieszyć się urokami lasu deszczowego i od czasu do czasu prześwitującego przez
niego Jeziora Wiktorii, największego zbiornika wodnego w Afryce.
Prom do
oddalonego o ok. 100 km Entebbe wyruszał następnego dnia o 8 rano. Za radą
pracowników przystani zjawiliśmy się nieco wcześniej, ale mimo to nie było już
miejsc siedzących pod dachem. W związku z tym spędziliśmy czterogodzinną podróż
na pokładzie, ale na szczęście deszcz nie padał zbyt mocno i mimo wiatru nie
zmarzliśmy za bardzo. Kiedy dotarliśmy do Entebbe i chcieliśmy zejść na ląd,
jeden z pracowników promu zatrzymał nas i oznajmił, że musimy uiścić dodatkową
opłatę za przewóz rowerów w wysokości tysiąca szylingów za sztukę (ok. 1,30
zł). Kiedy udałem się do kasjera, który pobierał opłaty i wystawiał kwitki,
usłyszałem, że cena wynosi 2 tys. za rower, ale zaraz wtrącił się inny
pracownik podnosząc cenę do 3 tys. Kwota była śmieszna, ale takie traktowanie i
wymyślanie ceny z kapelusza podniosło nam ciśnienie. Zaczęliśmy ostrą dyskusję z pracownikami
promu o płaceniu za kolor skóry, do której włączył się także kapitan. Kiedy
zażądaliśmy oficjalnego cennika, kapitan powiedział, że mają takowy w ministerstwie
i tam możemy to sprawdzić! Wiedzieli doskonale, że tego nie zrobimy. Po kilku
minutach słownej przepychanki nie chcąc tracić więcej czasu poszedłem z
powrotem do kasjera. Zapytałem go, jaka jest teraz cena za przewóz. „Daj mi
cztery tysiące i będzie OK”, odpowiedział. Ja na to: „Dam trzy i będzie OK”.
Wyciągnąłem rękę z banknotami, a on wypisał kwit. Wróciłem do Eli i rowerów i
powiedziałem, że już zapłacone, machnąwszy rachunkiem przed oczami kapitana
tak, żeby nie mógł zobaczyć kwoty. Opuściliśmy pokład.
Do Kampali
jechaliśmy w deszczu. Piętnaście kilometrów przed miastem zatrzymaliśmy się na
stacji benzynowej, żeby zadzwonić do Pascala, którego Ela poznała dwa lata
temu. Jakiś czas później usłyszeliśmy jego głos: „Jedźcie za mną”. Mężczyzna
przyjechał, żeby nas eskortować do swojego domu! (Na tej samej stacji
zobaczyliśmy też nagłówek gazety: „Horror! 150 osób w Kenii zginęło” - wtedy
jeszcze nie wiedzieliśmy, że chodzi o Garissę).
Spędziliśmy w
towarzystwie Pascala wspaniały wieczór. Zjedliśmy świetną kolację i przy kawie
słuchaliśmy opowieści o Ugandzie oraz o Kongo, gdzie Pascal się urodził. Rano
przywitał nas talerz z czekoladowymi jajkami! Zamiast pisanek była jajecznica,
do tego ser żółty, sok mango i ugandyjska kawa. Po śniadaniu wyruszyliśmy w
dalszą drogę - mieliśmy przed sobą jeszcze ponad tysiąc kilometrów i tylko dwa
tygodnie na wykonanie tego planu. Gdybyśmy nie wiedzieli, że są Święta
Wielkanocne, nie zorientowalibyśmy się w mieście: wszystko wyglądało tak, jak w
każdą inną niedzielę. Większość sklepów była otwarta, ludzie krzątali się koło
swoich biznesów, a na drodze panował ruch jak co dzień. Mijaliśmy po drodze
kościoły, ale nie było widać przy nich tłumów jak w Polsce i wyglądały na
zamknięte, tylko z jednego miejsca dobiegł nas śpiew świątecznego „Alleluja!”.
W drodze ku
Kenii zatrzymaliśmy się w Jinja, gdzie wreszcie udało nam się kupić pocztówki -
rzecz trudniej dostępną w Afryce niż sucha krakowska ;-)
|
Czerwone błoto... |
|
...oblepia nam rowery |
|
Posiłek dzielimy z ptactwem przelotnym. |
|
Prom na wyspę Bugala |
|
Tegoroczne pisanki ;-) |
|
Droga przez wyspę |
|
Jezioro Wiktorii |
|
Wigilia paschalna u Pascala ;-) |
|
Element wielkanocny na naszym stole ;-) |
|
Bydło Ankole - rogi stanowią znaczną część masy krowy |
|
Kadhai paneer - pyszny świąteczny obiad w indyjskiej restauracji w Lugazi |
Niezwykle ciekawa podróż, bardzo miło czyta się te posty, mega zazdroszczę. Ja na razie stawiam na wycieczki rowerowe po Polsce, tu bagażniki od http://www.amos.auto.pl świetnie się sprawdzają. Może kiedyś też odwiedzę jednak Afrykę:)
OdpowiedzUsuń