niedziela, 3 maja 2015

Od tygodnia w Polsce


Niedawno przyjaciółka uświadomiła mi, że nic nie napisaliśmy o powrocie Tomka: otóż mój mąż również wrócił z Afryki! Wylądował w Warszawie 28 godzin później niż ja. Dotarcie do Gorlic zabrało mu kilka kolejnych, a więc w domu zjawił się w piątek nad ranem, a w sobotę założył garnitur i krawat i jak gdyby nigdy nic pojechaliśmy na ślub Kingi i Damiana

Nietrudno sobie wyobrazić, że nie byliśmy przygotowali na całonocną zabawę: pierwszy kryzys przyszedł o 21-szej Wypiłam kawę, zjadłam talerz marchewki (rodzina podpytywała o te zachciankę ;-) i jeszcze raz wyszliśmy na parkiet. Niestety, od tańczenia też odwykliśmy. Po trzech kawałkach musiałam zejść, bo ani mięśnie, ani kolana nie wytrzymywały. Muszę zatem zdementować mit o tzw. „dobrej formie”. Po pięciu miesiącach pedałowania rozwinęłam mięśnie odpowiedzialne za jazdę na rowerze - inne niestety uwsteczniając. Uczę się na nowo chodzić po schodach (!), a po wczorajszych piętnastu przysiadach mam zakwasy (!!).

Z wesela wróciliśmy pierwszym busem po północy - jak nigdy ;-)

Obecnie naszym głównym zajęciem jest jedzenie. Śniadanie na tłusto: smażone jajka, pieczarki, cebula, papryka… chleb jest znikomym dodatkiem. Obiad niemal codziennie mięsny, kolacje też zdarzają się na ciepło. Delektujemy się pasztetem, majonezem, mleczną czekoladą. Delektujemy się tym, że sklepie wszystko jest. Ja regularnie wchodzę do supermarketu i choć niczego nie potrzebujemy, mówię: „Kupmy coś”. Bo COŚ jest. Ten stan nadal mnie oszałamia ;-)

Od tygodnia próbujemy zabrać się za obróbkę zdjęć, a zamiast tego spotykamy się z rodziną i przyjaciółmi.
Tak, będą slajdy - dziś już wiemy, że w Krakowie (w Piwnicy Pod Baranami) - 8 czerwca, w Gorlicach data jeszcze nie ustalona.
Tak, usiądziemy do pisania - kiedy tylko załatwimy najpilniejsze sprawy (powrót do rzeczywistości był intensywny - zaraz po weselu musieliśmy zająć się PIT-ami ;-).
Nie, nie mamy awersji do rowerów. Udało nam się przeserwisować i złożyć nasze pojazdy i wczoraj pojechaliśmy nimi do Sękowej na inscenizację Bitwy pod Gorlicami (świetnie zresztą przygotowaną, ze wzruszenia prawie się popłakałam). „Noga, jak to Tomek mówi, „sama podaje”. Jest moc, jednym słowem, choć zastanawiam się czy będzie podobnie za miesiąc, podczas mojego wchodzenia na Ararat…

Nie kupiliśmy ani jednej pamiątki z podróży, bo najpierw nie było jak wozić (dbaliśmy o to, żeby sakwy były jak najlżejsze), a potem nie było czasu (w Mombasie zajęliśmy się szukaniem kartonów do zapakowania rowerów, rozbieraniu pojazdów i samym pakowaniem).

To chyba tyle - o to, co napisałam powyżej, najczęściej jesteśmy pytani. Dodam jeszcze tylko, że podczas posiłków siadam naprzeciwko męża, żeby popatrzeć na jego twarz - bo na wyjeździe oglądałam głównie jego plecy ;-)

Wreszcie papierowa lektura! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz