sobota, 24 października 2015

Wystawa Zdjęć w Gorlicach


Serdecznie zapraszamy na Wystawę Zdjęć z naszej wyprawy

Wernisaż połączony z pokazem slajdów:
3 listopada 2015, godz. 17:00
Dom Polsko-Słowacki
ul. Rynek 1
GORLICE

Wstęp wolny 





piątek, 22 maja 2015

Slajdowisko w Gorlicach :-)


Serdecznie zapraszamy do Szkoły Muzycznej na pokaz zdjęć z naszej wyprawy:

2 czerwca 2015, godz. 18.00
Szkoła Muzyczna
ul. Wróblewskiego 12
GORLICE

Ela Wiejaczka i Tomek Budzioch
Afryka 2x2 - rowerowa podróż poślubna

WSTĘP WOLNY


sobota, 16 maja 2015

Kasa - czyli podsumowanie wyjazdu


W sumie wydaliśmy 28 883 zł

8080 zł – koszty przygotowania do wyprawy, w tym:
Rower dla Tomka;
Części zapasowe;
Wizy do Namibii (musieliśmy załatwić przed wyjazdem);
Szczepienia.

2809 $ - koszty życia przez 141 dni (przy czym Eli nie było przez 2 tygodnie ;-)
Przed wyjazdem zakładaliśmy wydatki jednodniowe na jedną osobę 10-15 $.
Zmieściliśmy się blisko dziesiątki J

868 $ - koszty wiz poniesione w Afryce (tzn. wszystkie poza wizą do Namibii)

6288 zł – suma kosztów poniesionych na bilety lotnicze, przejazdy, przewóz rowerów
                (przy czym koszt biletu Warszawa-Windhuk dla jednej osoby wyniósł ok. 2 000 zł,
                natomiast biletu Mombasa-Warszawa ok. 500 zł – ze względu na wykorzystanie mil J )

355 $ - dodatkowe koszty (w tym rafting na Zambezi czy przewalutowania)




wtorek, 12 maja 2015

Slajdowisko w Piwnicy Pod Baranami :-)


Serdecznie wszystkich zapraszamy do KRAKOWA na pokaz zdjęć z naszej wyprawy:

08 czerwca 2015 godz. 19.00
Klub Podróżników Śródziemie
Piwnica pod Baranami
Rynek Główny 27
Ela Wiejaczka i Tomek Budzioch
Afryka 2x2 czyli rowerowa podróż poślubna

WSTĘP WOLNY





niedziela, 3 maja 2015

Od tygodnia w Polsce


Niedawno przyjaciółka uświadomiła mi, że nic nie napisaliśmy o powrocie Tomka: otóż mój mąż również wrócił z Afryki! Wylądował w Warszawie 28 godzin później niż ja. Dotarcie do Gorlic zabrało mu kilka kolejnych, a więc w domu zjawił się w piątek nad ranem, a w sobotę założył garnitur i krawat i jak gdyby nigdy nic pojechaliśmy na ślub Kingi i Damiana

Nietrudno sobie wyobrazić, że nie byliśmy przygotowali na całonocną zabawę: pierwszy kryzys przyszedł o 21-szej Wypiłam kawę, zjadłam talerz marchewki (rodzina podpytywała o te zachciankę ;-) i jeszcze raz wyszliśmy na parkiet. Niestety, od tańczenia też odwykliśmy. Po trzech kawałkach musiałam zejść, bo ani mięśnie, ani kolana nie wytrzymywały. Muszę zatem zdementować mit o tzw. „dobrej formie”. Po pięciu miesiącach pedałowania rozwinęłam mięśnie odpowiedzialne za jazdę na rowerze - inne niestety uwsteczniając. Uczę się na nowo chodzić po schodach (!), a po wczorajszych piętnastu przysiadach mam zakwasy (!!).

Z wesela wróciliśmy pierwszym busem po północy - jak nigdy ;-)

Obecnie naszym głównym zajęciem jest jedzenie. Śniadanie na tłusto: smażone jajka, pieczarki, cebula, papryka… chleb jest znikomym dodatkiem. Obiad niemal codziennie mięsny, kolacje też zdarzają się na ciepło. Delektujemy się pasztetem, majonezem, mleczną czekoladą. Delektujemy się tym, że sklepie wszystko jest. Ja regularnie wchodzę do supermarketu i choć niczego nie potrzebujemy, mówię: „Kupmy coś”. Bo COŚ jest. Ten stan nadal mnie oszałamia ;-)

Od tygodnia próbujemy zabrać się za obróbkę zdjęć, a zamiast tego spotykamy się z rodziną i przyjaciółmi.
Tak, będą slajdy - dziś już wiemy, że w Krakowie (w Piwnicy Pod Baranami) - 8 czerwca, w Gorlicach data jeszcze nie ustalona.
Tak, usiądziemy do pisania - kiedy tylko załatwimy najpilniejsze sprawy (powrót do rzeczywistości był intensywny - zaraz po weselu musieliśmy zająć się PIT-ami ;-).
Nie, nie mamy awersji do rowerów. Udało nam się przeserwisować i złożyć nasze pojazdy i wczoraj pojechaliśmy nimi do Sękowej na inscenizację Bitwy pod Gorlicami (świetnie zresztą przygotowaną, ze wzruszenia prawie się popłakałam). „Noga, jak to Tomek mówi, „sama podaje”. Jest moc, jednym słowem, choć zastanawiam się czy będzie podobnie za miesiąc, podczas mojego wchodzenia na Ararat…

Nie kupiliśmy ani jednej pamiątki z podróży, bo najpierw nie było jak wozić (dbaliśmy o to, żeby sakwy były jak najlżejsze), a potem nie było czasu (w Mombasie zajęliśmy się szukaniem kartonów do zapakowania rowerów, rozbieraniu pojazdów i samym pakowaniem).

To chyba tyle - o to, co napisałam powyżej, najczęściej jesteśmy pytani. Dodam jeszcze tylko, że podczas posiłków siadam naprzeciwko męża, żeby popatrzeć na jego twarz - bo na wyjeździe oglądałam głównie jego plecy ;-)

Wreszcie papierowa lektura! 

wtorek, 21 kwietnia 2015

Post kenijsko-ostatkowy


Kenijski, bo będzie o ostatnim z przemierzanych przez nas krajów.

W którym, jak się śmialiśmy, nic się nie działo: kilometry uciekały, dni zmieniały daty - ale poza tym nic szczególnego. Któregoś ranka rzuciłam więc: „Żeby się jeszcze coś wydarzyło, zanim dotrzemy do Mombasy!”. Tego samego dnia zaczęły się przygody. Pojawiły się wioski-widma. Śniadanie zjedliśmy skromne, a zapasów nie zabraliśmy, bo mieliśmy zatrzymać się w kolejnej miejscowości na coś konkretnego. Ale wioski nie było, choć jej nazwa figurowała na naszej mapie. Następnej też, i kolejnej.
- Tsavo - powiedział Tomek, kiedy kończyliśmy pod baobabem jeść chleb z masłem. - Tam coś zjemy. Jeszcze 28 km.
Bardzo liczyłam na tę miejscowość, ponieważ poza zjedzonymi kilkoma kromkami nic więcej w sakwach nie mieliśmy. Po chwili koło nas zatrzymał się radiowóz i policjant, który do nas podszedł, pokazał gestem, że też coś by zjadł. Cóż, ja, kiedy jestem głodna, oddaję się czynności poszukiwania jedzenia z determinacją znaną tylko mojemu mężowi ;-) Zanim zatem strażnik prawa zdążył rozwinąć słowem, czego dotyczył jego gest, szybko zalałam go potokiem informacji o swoim głodzie i nieszczęściu, że wiosek nie ma. Odpuścił.
W Tsavo licznik pokazał 50 km. Stanęliśmy przy bramie parku narodowego, żeby zapytać czy jest coś do jedzenia.
- Jest napój gazowany - odpowiedział ranger.
- Ale jedzenie? - powtórzyłam z naciskiem.
- Możecie napić się napoju gazowanego.
Łzy stanęły mi w oczach. Byłam jak wygłodniały zwierz, nieczuły na nic, poza kęsem uciszającym burczenie brzucha.
Napój gazowany okazał się ciepły, więc zrezygnowaliśmy i ruszyliśmy w stronę budowanej pod linię kolejową estakady, która była przyczyną naszego nieszczęścia. Otóż to właśnie budowana przez Chińczyków linia została poprowadzona przez wioskę, którą zrównano z powierzchnią ziemi. Na mapie jeszcze istnieje - ale w rzeczywistości już nie.
Przy rzece zauważyłam kobietę myjącą garnek. „Skoro jest gar, musi być i jedzenie”, pomyślałam. Gestem pokazałam, że chcę jeść. „Tak”, pokiwała głową kobieta. „Chodź”, dodała. Były chapati i fasolka, które uratowały nam skórę. Herbata imeisha - tzn. skończyła się (często słyszeliśmy to słowo w lokalnych restauracjach - tak często, że kiedyś Tomek powiedział: „Gdybyśmy kiedyś chcieli otworzyć restaurację afrykańską, nazwiemy ją Imeisha”).
Nocą dotarliśmy do miejscowości Ndi, której główną zaletą było to, że istniała ;-) Był w niej też hotel o wdzięcznej nazwie „Stress free”. Całkiem bezstresowy się nie okazał, ponieważ chybotliwa szybka z drzwi w końcu wypadła i skaleczyła Tomka w rękę, ale poza tym było łóżko, woda i całkiem cicho w nocy (co jest tu nie do przecenienia! Kiedyś rozwinę ten wątek ;-).
Kolejnego dnia naszą „ulubioną” (bo pobocze kończy się czasem w najmniej oczekiwanym momencie, a kierowcy autobusów i matatu są obłąkani) drogą Nairobi-Mombasa ruszyliśmy dalej. „Do końca wyjazdu chcę mieć bochen chleba w sakwie!”, powiedziałam.


Ostatkowy, bo to już koniec.

Ten wyjazd był dla mnie bardzo ważny pod względem rozumienia Afryki - jej mieszkańców, bied i odrobinę tego, kto za jakie sznurki pociąga i dlaczego tak dobrze mu idzie - oraz pod względem bycia żoną. Przez ostatnich pięć tygodni pedałowaliśmy dzień w dzień, bez choćby jednego pełnego dnia odpoczynku. Byłam zmęczona, bywałam wycieńczona. Dałam się poznać mężowi od trudniejszej strony ;-) a on nadal się do mnie uśmiecha ;-) Odliczałam dni do powrotu, przez ostatnie dwa tygodnie wstawałam z bólem mięśni, od którego łzy kręciły mi się w oku. A dziś - kiedy dotarliśmy do Mombasy, na drugi kraniec Afryki - czegoś mi żal. Rower zapakowany, sakwy prawie zamknięte, wracam do swoich - ale czegoś mi szkoda…

Żeby nie było zwyczajnie, z podróży poślubnej wracamy dwoma różnymi samolotami ;-) Ja opuszczę Mombasę za kilka godzin, Tomek dopiero jutro wieczorem. Dlaczego? Bo kupiliśmy bilety za uzbierane mile: jeden w programie Miles & Smiles, drugi - Flying Blue. Więc jednak warto nabijać punkty podczas latania! Ogromne dzięki dla mojego brata za pomoc w transakcji biletowej - to on ogarnął wszystko, kiedy my tylko „miewaliśmy” Internet ;-) Dziękujemy Wam wszystkim za wspólną podróż - zawsze z radością czytaliśmy Wasze komentarze i słowa wsparcia.

Ale to jeszcze nie koniec - kilka słów napiszemy już z Polski ;-)

Daliśmy radę!!! :-)

sobota, 18 kwietnia 2015

Zostało nam jeszcze cztery dni


Nadal pedałujemy, ale w myślach pałaszujemy już obiad na weselu kuzynki Eli - idziemy na nie dwa dni po wylądowaniu w Polsce. Od dwóch miesięcy ta myśl trzyma nas przy życiu ;-) Za nami Uganda i prawie cała Kenia, dwa kraje jakże różne od tego, co widzieliśmy wcześniej.
Już po przekroczeniu granicy ugandyjskiej wiemy, że łatwo nie będzie - ruch samochodowy bez porównania większy niż w poprzednich krajach. Ogromna ilość ciężarówek i matatu (małych busów o nieograniczonej pojemności) przejeżdża niekiedy o centymetry od naszych rowerów, zupełnie nie zważając na bezpieczeństwo, przepisy czy pierwszeństwo na drodze. Jazdy nie ułatwiają codzienne deszcze - najtrudniejszy odcinek mieliśmy przed Mbarara: 25 km jazdy po właśnie przebudowywanej drodze. Czerwone błoto oblepia nasze rowery, a przejeżdżające samochody chlapią na nas rudą, gęstą wodą. Odkrywam kolejne strony osobowości mojej żony. Ta kobieta ponownie mnie zaskakuje: nie przypuszczałem że zna taką ilość słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Rzuca nimi w przejeżdżających za blisko niej kierowców, którzy z uśmiechem na twarzach jadą dalej nie zdając sobie sprawy, jak wyszukane epitety podążają ich śladem.
(Piszę ten post w świetle czołówki, ponieważ moja żona zepsuła świetlówkę. Nic szczególnego nie zrobiła - próbowała ją włączyć. Tak twierdzi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ten zbieg okoliczności… wczoraj stało się to samo. Jutro sam będę włączał światło).
Gdzieś po drodze spotykamy chłopaka z RPA, który wraca do domu rowerem z… Tajwanu! Zaledwie rok. To on polecił nam, żeby nie jechać główną drogą na Kampalę, tylko popłynąć promem na wyspę Bugala, największą w archipelagu wysp Ssese na Jeziorze Wiktorii i po przejechaniu jej wsiąść na prom do Entebbe. Tak też zrobiliśmy. Z malutkiej wioski Bukakata przedostaliśmy się promem do luku i stamtąd wyruszyliśmy rowerami wzdłuż wyspy Bugala. Kiepskiej jakości czerwona, niekiedy błotnista droga, wiodła nas na drugą stronę wyspy. Niewygody podróżowania rekompensowały piękne widoki i znikomy ruch samochodowy. Mogliśmy cieszyć się urokami lasu deszczowego i od czasu do czasu prześwitującego przez niego Jeziora Wiktorii, największego zbiornika wodnego w Afryce.
Prom do oddalonego o ok. 100 km Entebbe wyruszał następnego dnia o 8 rano. Za radą pracowników przystani zjawiliśmy się nieco wcześniej, ale mimo to nie było już miejsc siedzących pod dachem. W związku z tym spędziliśmy czterogodzinną podróż na pokładzie, ale na szczęście deszcz nie padał zbyt mocno i mimo wiatru nie zmarzliśmy za bardzo. Kiedy dotarliśmy do Entebbe i chcieliśmy zejść na ląd, jeden z pracowników promu zatrzymał nas i oznajmił, że musimy uiścić dodatkową opłatę za przewóz rowerów w wysokości tysiąca szylingów za sztukę (ok. 1,30 zł). Kiedy udałem się do kasjera, który pobierał opłaty i wystawiał kwitki, usłyszałem, że cena wynosi 2 tys. za rower, ale zaraz wtrącił się inny pracownik podnosząc cenę do 3 tys. Kwota była śmieszna, ale takie traktowanie i wymyślanie ceny z kapelusza podniosło nam ciśnienie.  Zaczęliśmy ostrą dyskusję z pracownikami promu o płaceniu za kolor skóry, do której włączył się także kapitan. Kiedy zażądaliśmy oficjalnego cennika, kapitan powiedział, że mają takowy w ministerstwie i tam możemy to sprawdzić! Wiedzieli doskonale, że tego nie zrobimy. Po kilku minutach słownej przepychanki nie chcąc tracić więcej czasu poszedłem z powrotem do kasjera. Zapytałem go, jaka jest teraz cena za przewóz. „Daj mi cztery tysiące i będzie OK”, odpowiedział. Ja na to: „Dam trzy i będzie OK”. Wyciągnąłem rękę z banknotami, a on wypisał kwit. Wróciłem do Eli i rowerów i powiedziałem, że już zapłacone, machnąwszy rachunkiem przed oczami kapitana tak, żeby nie mógł zobaczyć kwoty. Opuściliśmy pokład.
Do Kampali jechaliśmy w deszczu. Piętnaście kilometrów przed miastem zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, żeby zadzwonić do Pascala, którego Ela poznała dwa lata temu. Jakiś czas później usłyszeliśmy jego głos: „Jedźcie za mną”. Mężczyzna przyjechał, żeby nas eskortować do swojego domu! (Na tej samej stacji zobaczyliśmy też nagłówek gazety: „Horror! 150 osób w Kenii zginęło” - wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że chodzi o Garissę).
Spędziliśmy w towarzystwie Pascala wspaniały wieczór. Zjedliśmy świetną kolację i przy kawie słuchaliśmy opowieści o Ugandzie oraz o Kongo, gdzie Pascal się urodził. Rano przywitał nas talerz z czekoladowymi jajkami! Zamiast pisanek była jajecznica, do tego ser żółty, sok mango i ugandyjska kawa. Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę - mieliśmy przed sobą jeszcze ponad tysiąc kilometrów i tylko dwa tygodnie na wykonanie tego planu. Gdybyśmy nie wiedzieli, że są Święta Wielkanocne, nie zorientowalibyśmy się w mieście: wszystko wyglądało tak, jak w każdą inną niedzielę. Większość sklepów była otwarta, ludzie krzątali się koło swoich biznesów, a na drodze panował ruch jak co dzień. Mijaliśmy po drodze kościoły, ale nie było widać przy nich tłumów jak w Polsce i wyglądały na zamknięte, tylko z jednego miejsca dobiegł nas śpiew świątecznego „Alleluja!”.

W drodze ku Kenii zatrzymaliśmy się w Jinja, gdzie wreszcie udało nam się kupić pocztówki - rzecz trudniej dostępną w Afryce niż sucha krakowska ;-)

Czerwone błoto...

...oblepia nam rowery

Posiłek dzielimy z ptactwem przelotnym.

Prom na  wyspę Bugala

Tegoroczne pisanki ;-)

Droga przez wyspę

Jezioro Wiktorii

Wigilia paschalna u Pascala ;-)

Element wielkanocny na naszym stole ;-)

Bydło Ankole - rogi stanowią znaczną część masy krowy 

Kadhai paneer - pyszny świąteczny obiad w indyjskiej restauracji w  Lugazi

sobota, 11 kwietnia 2015

Z Burundi i Rwandy


Gdybyśmy tam nie pojechali, pewnie nigdy nie sięgnęłabym do historii tego kraju. A jest ona równie tragiczna jak historia sąsiadującej Rwandy, tyle że rozłożona w czasie. Kiedy zapytać kogoś o Rwandę, najczęściej kojarzy rok 1994 i 3 miesiące ludobójstwa. A jeśli zapytać o Burundi?

W tym miniaturowym kraju (mniej niż 28 000 km2) podobnie jak w Rwandzie mieszkają głównie dwa plemiona: Hutu i Tutsi. I podobnie jak u sąsiadów, ich historia naznaczona jest krwawymi konfliktami. Rok 1972 - ludobójstwo. Rok 1993 - ludobójstwo. Tyle że niezbyt spektakularne - zbyt mało zabitych albo zbyt rozciągnięte w czasie, więc o tym - cisza.

A może dlatego, że Burundyjczycy nie mogą oskarżyć o swoje czyny Europejczyków?

Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale moja opinia o ludobójstwie w Rwandzie przechodzi kolejną ewolucję. Nie o tym jednak chciałam.

Jechałam przez Burundi w swego rodzaju napięciu. Wypatrywałam starszych ludzi, przyglądałam się im, myślałam „Ten pamięta obydwa ludobójstwa. Czy uczestniczył? Jeśli tak - po której stronie stał? Trzymał maczetę?”.

Wiele osób na naszej drodze trzyma maczetę. Idą w pole- ciąć kukurydzę albo banany; kobiety, mężczyźni, również dzieci. Często idą skrajem jezdni, więc musimy przejechać bardzo blisko nich. W Burundi, a potem w Rwandzie, jak nigdy dotąd patrzyłam na te narzędzia jak na zagrożenie. Obserwowałam przelotnie, ale dokładnie jak trzymający wymachuje ogromnym nożem. Wiedziałam, że w kraju jest spokojnie i nic nam nie grozi, podświadomie jednak pierwsza uśmiechałam się do spotykanych ludzi i  pozdrawiałam ich, żeby wywołać przyjazną reakcję.

Taką samą bronią zabijali. Nie karabinem, nie granatem - tylko maczetą, z bliska, patrząc ofierze w oczy.

W Rwandzie zgadywaliśmy, ile lat mają mijani ludzie. Każdy kto ma ponad ćwierć wieku, coś z ludobójstwa pamięta. Starsi musieli brać w nim udział, każdy z nich - po jednej albo drugiej stronie…

W Nyamata zajechaliśmy do kościoła, w którym zabito w ’94 kilkaset osób. Kościół jest przemianowany na miejsce pamięci, w środku leżą ubrania ofiar. Stosy ubrań. Ale zanim dotarliśmy pod kościół, zobaczyliśmy na pobliskim polu dziesiątki osób ścinających trawę - maczetami. Ciarki przeszły mi po plecach. Tak tu ścinają trawę, nie tylko w Rwandzie, ale tutaj, w miejscu podobnym do naszego Oświęcimia (a jednak bardzo różnym - tu sąsiad ciął sąsiada, to nie obcy, który przybył z zewnątrz) robi to piorunujące wrażenie.

A oni „tylko” uprzątali, bo zbliżał się kwiecień, 21-sza rocznica ludobójstwa - uprzątali cmentarz.

Czyż nie ironia? Uprzątać cmentarz maczetą?


Publika w Burundi

Frank burundyjski, tzw. faranga - brało "lekkie" obrzydzenie, kiedy trzeba było wziąć banknot do ręki

Na granicy Burundi-Rwanda

Dawny kościół w Nyamata - dziś memoriał

Uprzątanie cmentarza maczetami

Centrum Nyamaty były zaskakująco wyludnione

Nyanza  pod Kigali - kolejne miejsce pamięci po ludobójstwie z 1994 r.

Nazwiska osób pochowanych w Nyanza - szacuje się, że w całej Rwandzie zginęło wtedy ok. 1 mln osób

Rwandyjskie piwo

czwartek, 2 kwietnia 2015

Gwiezdne wojny


Któregoś dnia wyruszyliśmy piękną czerwoną drogą z Paranawe do Kabwe leżącego nad brzegiem Jeziora Tanganika. Z mapy wynikało, że jest to po prostu niewielka wioska, ale już po drodze zorientowaliśmy się, że zmierzamy na inną planetę: lecieliśmy w Kosmos. Po wyjściu z atmosfery ziemskiej, której ostatnimi śladami były ciężarówki dowożące mąkę kukurydzianą z Ziemi do Kabwe, niedługo za Paranawe dostaliśmy się w pas meteorów. To były muchy tse-tse. Zaatakowały nas z nieprawdopodobną zaciętością i ścigały przez 40 kilometrów do samego Kabwe. Nie było możliwości, żeby uchronić się od ich bolesnych ukąszeń. Siadały na nas, na rowerach i naszych bagażach, kąsały przez ubranie. Jedyną szansą zmniejszenia ilości ugryzień była jak najszybsza jazda. Na szczęście droga wiodła lekko w dół. Jej jakość była dość kiepska, ale poruszaliśmy się na tyle szybko, żeby unikać większości ugryzień, ale te mimo wszystko spowodowały poważne straty w naszych organizmach. Przejechaliśmy 40 km bez odpoczynku, bo każdy postój powodował zmasowany atak.  Ela płakała z bolu i strachu przed spiaczka afrykanska, to był jedyny dzień, kiedy chciała wracać do domu. Była cała pogryziona i w wielu miejscach spuchnięta, choć nie jest na nic uczulona.
W końcu udało nam się wylądować w Kabwe. Zmęczeni i pogryzieni zadekowaliśmy się w hoteliku…. Filigranowy pokój mieliśmy zasiedlić początkowo na jedną noc, bo następnego dnia o godzinie 16:00 łódź transportująca ładunek mąki kukurydzianej do Konga miała nas podrzucić na sąsiednią planetę Sebwesa. Ale musieliśmy poczekać.
Po odpoczynku i kąpieli udaliśmy się do centrum tzw. miasta, żeby coś zjeść. Kabwe zamieszkane jest przez kosmitów w kolorze czarnym o umysłach zupełnie dla nas nieogarnialnych. Zawiłe ścieżki, którymi podążają ich myśli, są dla nas trudne do wyśledzenia. Mimo bliskości jeziora nie można zjeść smażonej ryby, a jedynie fasolkę z ryżem lub ciapatami. Sprawdziliśmy kilka miejsc, w których podają jedzenie (ciężko je nazwać restauracjami) - wszędzie to samo, więc wybraliśmy takie, w którym serwowane posiłki są ciepłe - co akurat nie jest takie oczywiste, jakby się mogło wydawać. Ceny rosną dwukrotnie, kiedy się pojawiamy, bo przecież biały ma nieograniczone zasoby dolarów. Zjadamy z pewną dozą niesmaku kolację, która nie różni się od innych kolacji i obiadów, po czym wracamy się na spoczynek. Kolejnego dnia o wyznaczonej godzinie stawiamy się w porcie, skąd ma odejść nasz statek kosmiczny i przetransportować nas na inną planetę. Okazuje się jednak, że statek odpłynie dopiero jutro o 11:00, gdyż nie dotarł jeden samochód z kukurydzą i trzeba na niego poczekać. Zostajemy w Kabwe na jeszcze jedną noc.
Kolejnego dnia znowu meldujemy się w przystani i dobijamy targu co do ceny naszego wraz z dobytkiem przewozu, a potem, z kilkugodzinnym opóźnieniem, zaczynamy podróż. Pierwszym wyzwaniem jest przetransportowanie rowerów do łodzi głównej, którą zakotwiczono na głębszej wodzie. Mniejsza łódź kursuje między brzegiem a statkiem - z pomocą miejscowych wrzucamy do niej sakwy i rowery, po czym sami się tam usadawiamy. Nie lada zręczności potrzeba jednak przy przeładunku z łodzi pośredniej na główną - bardzo nie chcieliśmy utopić naszych pojazdów w bądź co bądź drugim co do głębokości jeziorze świata. Oprócz kukurydzy i kilkuosobowej załogi na statek wsiadły nasze skromne osoby, jedna kura i stadko kóz. Jedna z nich nie doczekała końca podróży i została dość szybko pozbawiona życia w celu konsumpcyjnym: na dziobie rozpalono małe ognisko, na którym przyrządzono posiłek. Zostaliśmy nim poczęstowani i tylko głód zmusił nas do konsumpcji papki z mąki kukurydzianej i zupy z kozich wnętrzności….
Powoli zapadał zmrok, na dziobie łodzi wesoło dyndały zwłoki kozy, a na horyzoncie majaczył brzeg Konga. Poruszaliśmy się wzdłuż wybrzeża Tanzanii, ale i ono niebawem zniknęło w ciemności. Kapitan naszego statku kosmicznego zabronił nam używania  latarek, bo oślepiały go i utrudniały sterowanie; statek nie miał przecież ani jednej latarni, systemu GPS czy przyrządu nawigacyjnego.
Położyliśmy się spać na workach z mąką przykrytych plandeką i tak doczekaliśmy świtu, kiedy to zostaliśmy wysadzeni na ląd, tym razem na planecie Sebwesa.
Planeta ta nie ma połączenia z Ziemią i można się na nią dostać jedynie łodzią. Wieść o naszym przybyciu momentalnie obiegła wszystkich mieszkańców, którzy w niemałej ilości pojawili się na brzegu obserwować nasze poczynania. Po ugotowaniu kawy i zjedzeniu zapasu mandazi (czegoś w rodzaju pączków bez nadzienia), zabranych jeszcze z Kabwe udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu jedzenia i informacji o kolejnym promie kosmicznym, który zabrałby nas z powrotem w ziemską atmosferę. Przemieszczaliśmy się w towarzystwie małych kosmitów. Dowiedzieliśmy się, że wieczorem przepłynie tędy mistyczny statek „Mary” - ogromny prom kosmiczny, który raz w tygodniu kursuje w kierunku dla nas odpowiednim. Pozostało nam czekać i w międzyczasie znaleźć coś do jedzenia. Chleba nie było, ale znaleźliśmy miejsce, w którym serwowano ciapaty i herbatę. Dziewczę obsługujące z właściwą kosmitom werwą zerwało się z miejsca niczym rączy ślimak i w tempie 0,3 km/h pognało na zaplecze po herbatę. Równie szybko przyniosło ciapaty, więc już po niecałej godzinie mieliśmy posiłek na stole. Szybko zapytaliśmy o więcej naleśników. „Nie ma”, odpowiada dziewczyna. „A mogłabyś zrobić?”. „Mogłabym” - mówi, ale nadal stoi. „To idź i zrób”. Dziewczyna rusza do kuchni…
 Wieczorem, w głodowej desperacji, rozpuściliśmy wieści po wiosce, że potrzebujemy jajek. Udało się zebrać 6 sztuk jaj kaczych, które - ku uciesze gawiedzi - zaczęliśmy przyrządzać na plaży. Zrobiliśmy jajecznicę z cebulą i pomidorami - wyszła pyszna, chociaż w oczach zgromadzonych tłumnie mieszkańców planety nie widzieliśmy entuzjazmu dla naszych kulinarnych wyczynów.
W końcu nadszedł moment, kiedy trzeba było opuścić ten jakże gościnny brzeg i po raz kolejny zapakować rowery i nas samych na pośrednią łódź, podążającą na spotkanie z „Mary”.  Wszystko odbywało się podobnie jak w Kabwe - „Mary” zatrzymała się na głębokiej (nie chcieliśmy wiedzieć jak głębokiej!) wodzie, a my podpłynęliśmy do niej mniejszą łajbą. Różnica taka, że tym razem było prawie ciemno, kiedy ładowaliśmy bagaże na pokład ogromnego promu kosmicznego. Ale od początku: kiedy dopiero siedzieliśmy w „pośredniku” tuż przy brzegu, dzieci zgromadzone na plaży nagle zaczęły skandować „Mary! Mary!”. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy co wzbudziło tak wariackie okrzyki mieszkańców Sebwesy. Szybko się to wyjaśniło: rzęsiście oświetlony statek powoli wychynął zza cypla, a po chwili kilka łodzi ruszyło w jego kierunku. W sobie tylko znany sposób ich sternicy określili miejsce spotkania i tam skierowali swoje cieknące łupiny. Po kilkunastu minutach przybiliśmy do burty „Mary” i zaczęliśmy przeładunek. Jezioro falowało, miejscowa ludność w niewytłumaczalnej panice rzuciła się do włazu wejściowego, by jak najszybciej znaleźć się na pokładzie. My weszliśmy jako ostatni i zadekowaliśmy się na dziobie statku. Elżbietka kupiła bilety - 8 000 szylingów za jeden - i z radością ruszyliśmy w noc ku naszemu wybawieniu. Nasz beztroski nastrój nie trwał jednak długo, bo godzinę później zjawił się członek załogi (później okazało się, że pierwszy oficer) i powiedział, że skoro nie jesteśmy rezydentami Tanzanii, to za bilety musimy zapłacić w dolarach. Zdecydowana postawa Eli spowodowała, że zrezygnował z tego pomysłu, ale po chwili wrócił i tym razem zażądał pieniędzy za przewóz rowerów. Dyskusja była stanowcza, więc koniec końców zjawił się sam kapitan statku i poinformował nas, że jeśli nie zapłacimy za rowery, to je zatrzymają. Zażądaliśmy oficjalnego cennika, gdyż przy kasie nie było żadnej informacji na ten temat i nikt nas o nic nie pytał, kiedy ładowaliśmy się z całym dobytkiem. Dokument otrzymaliśmy i ostatecznie zapłaciliśmy wymaganą kwotę.
O 2:00 w nocy, w całkowitej ciemności, wysiedliśmy z „Mary” na środku jeziora do małej łódki pośredniej. Ona to zawiozła nas na stały ląd do wioski Lagosa, która miała drogowe połączenie z Ziemią.

Tej nocy jeszcze nie wiedzieliśmy ile potu będzie nas kosztowało dostanie się do Kigomy - miasta oddalonego o zaledwie 185 km…  

Ostatnia proba walki z muchami tse-tse, jeszcze z usmiechem...

Spuchniete nadgarstki Eli

Jeden z kosmicznych statkow

Narzedzia pracy kosmitow ;-)

Nasz wahadlowiec zacumowany na przyladku Canaveral ;-) Nim opuscilismy planete Kabwe i udalismy sie do Sebwesy.

W oczekiwaniu na start

Pakowanie naszego sprzetu

Zaladunek paliwa - Tomek pomaga Murzynkom ;-)

Zwloki kozy wesolo dyndajace na wietrze

Raczymy sie ugali i zupa z kozich wnetrznosci

Wieczor (a potem noc) na lodzi

Poranna kawa na planecie Sebwesa

W oczekiwaniu na ciapati

W oczekiwaniu na jajka

W oczekiwaniu na wahadlowiec "Mary"...

...az do zachodu slonca. Na horyzoncie brzeg Kongo.

Lagosa czyli znowu na Ziemi.