wtorek, 21 kwietnia 2015

Post kenijsko-ostatkowy


Kenijski, bo będzie o ostatnim z przemierzanych przez nas krajów.

W którym, jak się śmialiśmy, nic się nie działo: kilometry uciekały, dni zmieniały daty - ale poza tym nic szczególnego. Któregoś ranka rzuciłam więc: „Żeby się jeszcze coś wydarzyło, zanim dotrzemy do Mombasy!”. Tego samego dnia zaczęły się przygody. Pojawiły się wioski-widma. Śniadanie zjedliśmy skromne, a zapasów nie zabraliśmy, bo mieliśmy zatrzymać się w kolejnej miejscowości na coś konkretnego. Ale wioski nie było, choć jej nazwa figurowała na naszej mapie. Następnej też, i kolejnej.
- Tsavo - powiedział Tomek, kiedy kończyliśmy pod baobabem jeść chleb z masłem. - Tam coś zjemy. Jeszcze 28 km.
Bardzo liczyłam na tę miejscowość, ponieważ poza zjedzonymi kilkoma kromkami nic więcej w sakwach nie mieliśmy. Po chwili koło nas zatrzymał się radiowóz i policjant, który do nas podszedł, pokazał gestem, że też coś by zjadł. Cóż, ja, kiedy jestem głodna, oddaję się czynności poszukiwania jedzenia z determinacją znaną tylko mojemu mężowi ;-) Zanim zatem strażnik prawa zdążył rozwinąć słowem, czego dotyczył jego gest, szybko zalałam go potokiem informacji o swoim głodzie i nieszczęściu, że wiosek nie ma. Odpuścił.
W Tsavo licznik pokazał 50 km. Stanęliśmy przy bramie parku narodowego, żeby zapytać czy jest coś do jedzenia.
- Jest napój gazowany - odpowiedział ranger.
- Ale jedzenie? - powtórzyłam z naciskiem.
- Możecie napić się napoju gazowanego.
Łzy stanęły mi w oczach. Byłam jak wygłodniały zwierz, nieczuły na nic, poza kęsem uciszającym burczenie brzucha.
Napój gazowany okazał się ciepły, więc zrezygnowaliśmy i ruszyliśmy w stronę budowanej pod linię kolejową estakady, która była przyczyną naszego nieszczęścia. Otóż to właśnie budowana przez Chińczyków linia została poprowadzona przez wioskę, którą zrównano z powierzchnią ziemi. Na mapie jeszcze istnieje - ale w rzeczywistości już nie.
Przy rzece zauważyłam kobietę myjącą garnek. „Skoro jest gar, musi być i jedzenie”, pomyślałam. Gestem pokazałam, że chcę jeść. „Tak”, pokiwała głową kobieta. „Chodź”, dodała. Były chapati i fasolka, które uratowały nam skórę. Herbata imeisha - tzn. skończyła się (często słyszeliśmy to słowo w lokalnych restauracjach - tak często, że kiedyś Tomek powiedział: „Gdybyśmy kiedyś chcieli otworzyć restaurację afrykańską, nazwiemy ją Imeisha”).
Nocą dotarliśmy do miejscowości Ndi, której główną zaletą było to, że istniała ;-) Był w niej też hotel o wdzięcznej nazwie „Stress free”. Całkiem bezstresowy się nie okazał, ponieważ chybotliwa szybka z drzwi w końcu wypadła i skaleczyła Tomka w rękę, ale poza tym było łóżko, woda i całkiem cicho w nocy (co jest tu nie do przecenienia! Kiedyś rozwinę ten wątek ;-).
Kolejnego dnia naszą „ulubioną” (bo pobocze kończy się czasem w najmniej oczekiwanym momencie, a kierowcy autobusów i matatu są obłąkani) drogą Nairobi-Mombasa ruszyliśmy dalej. „Do końca wyjazdu chcę mieć bochen chleba w sakwie!”, powiedziałam.


Ostatkowy, bo to już koniec.

Ten wyjazd był dla mnie bardzo ważny pod względem rozumienia Afryki - jej mieszkańców, bied i odrobinę tego, kto za jakie sznurki pociąga i dlaczego tak dobrze mu idzie - oraz pod względem bycia żoną. Przez ostatnich pięć tygodni pedałowaliśmy dzień w dzień, bez choćby jednego pełnego dnia odpoczynku. Byłam zmęczona, bywałam wycieńczona. Dałam się poznać mężowi od trudniejszej strony ;-) a on nadal się do mnie uśmiecha ;-) Odliczałam dni do powrotu, przez ostatnie dwa tygodnie wstawałam z bólem mięśni, od którego łzy kręciły mi się w oku. A dziś - kiedy dotarliśmy do Mombasy, na drugi kraniec Afryki - czegoś mi żal. Rower zapakowany, sakwy prawie zamknięte, wracam do swoich - ale czegoś mi szkoda…

Żeby nie było zwyczajnie, z podróży poślubnej wracamy dwoma różnymi samolotami ;-) Ja opuszczę Mombasę za kilka godzin, Tomek dopiero jutro wieczorem. Dlaczego? Bo kupiliśmy bilety za uzbierane mile: jeden w programie Miles & Smiles, drugi - Flying Blue. Więc jednak warto nabijać punkty podczas latania! Ogromne dzięki dla mojego brata za pomoc w transakcji biletowej - to on ogarnął wszystko, kiedy my tylko „miewaliśmy” Internet ;-) Dziękujemy Wam wszystkim za wspólną podróż - zawsze z radością czytaliśmy Wasze komentarze i słowa wsparcia.

Ale to jeszcze nie koniec - kilka słów napiszemy już z Polski ;-)

Daliśmy radę!!! :-)

8 komentarzy:

  1. Witajcie w Polsce ! Smacznego !

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteście prze-fantastyczni! :) Ogromne gratulacje! Tylko teraz będzie mi brakowało Waszych opowieści z podróży do czytania :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No pozytywne wariaty z Was! Mega gratulacje i szczęśliwego powrotu do Polski!

    OdpowiedzUsuń
  4. A może jakaś książka, a może jakieś spotkania?

    OdpowiedzUsuń
  5. Refleksja (z gatunku tych głębokich): gdy rozpoczynaliście tę podróż, byliście tacy... bladzi :-)))

    OdpowiedzUsuń
  6. I co ja teraz będę czytał...
    Może opiszecie tę intrygującą noc u pastora (chyba, że coś przeoczyłem?)
    Bardzo, bardzo jestem ciekaw Waszych przemyśleń o tych sznurkach i ich pociąganiu w Afryce.

    Krótko mówiąc: BRAWO!!! Aż mam ciary!

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie no, nie wytrzymam... muszę o to zapytać: byliście w domu Karen Blixen?

    OdpowiedzUsuń