środa, 17 grudnia 2014

Kogo niesie droga


W cztery dni przejechaliśmy 250 km po szutrze. Spaliśmy na przemian: jedną noc na kempingu, drugą na dziko - „gdzieś” w terenie. Czasem zza ściany namiotu dochodziły dziwne dźwięki, a my zastanawialiśmy się co to za zwierzę. Gasiliśmy latarki, kiedy zbliżał się samochód (w gruncie rzeczy nie wiemy, czy rozbijamy się w miejscu dozwolonym czy nie - znaku zakazu nie ma, ale to jeszcze o niczym nie świadczy). Dwa dni między Uis a Khorixas były naprawdę ciepłe: dochodziło do 44oC w cieniu. Wiem, bo w przedniej sakwie trzymam termometr (i nie wystawiam na słońce, żeby nie wybuchł, bo ma zakres tylko do 50oC ;-) ). Kiedy zawiewał wiatr, było cudownie. Kiedy na niebie pojawiła się maleńka chmurka (był tylko jeden taki dzień odkąd opuściliśmy wybrzeże!) - było wspaniale. Ale kiedy powietrze nieruchomiało, miałam wrażenie, że mnie spala. 12 litrów wody, które zabraliśmy, okazało się niewystarczające, ale Namibijczycy wiedzą czym jest pustynia i zawsze zatrzymują się, kiedy człowiek macha. W każdym samochodzie jest woda.

Herero 

Po wodę wstąpiliśmy na Ozohere Campsite. Było to kilka małych chatek i jeden większy budynek pod skałami, które wyglądały niczym olbrzymie otoczaki. Piętrzyły się ponad okolicą strasząc, że w niezapowiedzianym momencie ten czy ów spadnie. Przywitała nas Honey, jak się okazało, kobieta z plemienia Herero. Bardzo serdeczna i świetnie władająca angielskim, a przy tym chętna poopowiadać nam o zwyczajach.
- Jak robicie ozdoby na głowę? - zapytałam.
Kobieta obdarzyła nas życzliwym uśmiechem, po czym zniknęła za drzwiami. Wróciła niosąc kapelusz w kształcie krowich rogów (bo Herero to lud pasterski) i suknię, którą sama uszyła. Na naszą prośbę ubrała się w ten tradycyjny strój. Zapytaliśmy o dietę.
- Jemy mięso i kwaśne mleko - odpowiedziała. - Uprawy? To nie dla nas. Można to zrobić, ale po co? Słonie i tak wszystko zniszczą!
Piękna kobieta z diastemą między jedynkami, ozdobiona złotymi kolczykami ciągnie opowieść o tradycjach Herero. 
- Wesele trwa cztery dni. W czwartek zalotnik przybywa ze swoimi bliskimi do domu panny młodej, ale nie spotyka się z jej rodziną. Rozbija obóz za jej domem i przebywa w ciszy. Wszyscy do siebie szepczą, na znak szacunku do młodej. W piątek nad ranem przychodzi do domu wybranki na kolanach. Prosi o nią. Starsi uzgadniają szczegóły zamążpójścia (trzy krowy i 10 000 N$), po czym zalotnik wraca do obozu. Zaczyna się głośna zabawa, ale w osobnych kręgach. Dopiero w sobotę obydwie rodziny świętują wspólnie. W niedzielę starszyzna idzie do świętego ognia porozmawiać z duchami przodków. W ten sam dzień młody mąż zabiera żonę do siebie.
Honey jest uśmiechniętą matką pracującą na trójkę dzieci, z których dwoje uczy się w Swakompund. O mężu nie wspomina. Nie pytam, bo w Afryce często bywa tak, że mężczyzna opuszcza rodzinę bez żadnych konsekwencji prawnych czy finansowych. Honey jednak uważa, że po odzyskaniu niepodległości w 1990 r. wiele się w jej kraju zmieniło na korzyść kobiet. Mogą one już skutecznie dochodzić swoich praw w sądach, mając zapewnioną darmową pomoc prawną i adwokata z urzędu. Gdyby mężczyzna wypierał się dziecka, sąd skieruje go na badania genetyczne i w razie potwierdzenia ojcostwa przyzna alimenty, które potrafi wyegzekwować. Honey chwali system za konsekwencję w stosowaniu przepisów.
- Wszyscy mają wreszcie równe prawa - mówi. - Skończyły się czasy wyższości mężczyzn nad kobietami. Tylko jeszcze nie wszyscy są tego świadomi.
Wspomina jeszcze o ośrodkach pomocy społecznej, do których można zgłosić się w razie kłopotów rodzinnych. Wystarczy zadzwonić i pracownik socjalny przyjeżdża na miejsce, pomoc w rozwiązywaniu problemów jest darmowa.
- Dziś sama byłam w wiosce, wezwała mnie jedna rodzina - kończy kobieta. - Czasem zwracają się najpierw do mnie.

Damara

Kolejnego dnia zjeżdżamy kilkaset metrów z głównej drogi do Tiro Inn. Okazuje się on miniaturowym sklepem pośrodku niczego. Mężczyzna w ciemnych okularach i warkoczykach do ramion uśmiecha się:
- Pamiętam was! Minęliśmy się w drodze do Walvis Bay!
Słysząc o naszym pięciomiesięcznym pomyśle wymownie odwraca się bez słowa. Na sekundę. Odczytujemy to jako „jesteście szaleni!”.
- My Afrykańczycy jesteśmy leniwi - mówi. - Nigdy nie zdecydowalibyśmy się na coś takiego, nigdy! Nawet, gdyby mój samochód był zepsuty, nie wsiadłbym na rower. Łapałbym stopa - Helmut pokazuje kciukiem do góry. - Ale nawet nie szedłbym do drogi, poczekałbym, aż samochód podjedzie tutaj, pod sklep! - wybucha śmiechem, a my razem z nim. Jego matka, przaśna kobieta, która rozpostarła swoje ciało na chodniku przed budynkiem, próbuje oponować. Kobieta, którą w myślach nazwaliśmy „Mama Africa”, wyjmuje używane ubrania z wielkiej torby, przegląda je i co mniejsze oddaje dzieciom. „Nie są biedne”, myślę o nich, spoglądając na gromadę jedzącą chipsy. Co drugie ma nadwagę, pierwszy raz widzę coś takiego w Afryce.
- Dlatego mamy wielkie brzuchy - kontynuuje Helut łapiąc się za bebech. - Nawet jak mamy zagonić krowy, to robimy to jadąc samochodem! - mężczyzna znowu wybucha śmiechem. - A moja żona? Gdybym powiedział jej „Kochanie, chodźmy do wuja na nogach”, choć to tylko kilkaset metrów, odpowiedziałaby: „A pomyślałeś o słońcu?”.

Helmut jest z plemienia Damara, ale nie wydaje się groźny (przed tym plemieniem przestrzegała nas Kitty). Wręcz przeciwnie - mężczyzna jest otwarty, ma poczucie humoru i dystans do siebie. Atmosfera jest niezwykle przyjazna, oni ciekawi nas tak jak my ich. Podsłuchujemy jak się pomiędzy sobą porozumiewają w języku z kliknięciami. Którego nie uczą już swoich dzieci - teraz jest czas na mówienie po angielsku i w afrikaans.
Przed odjazdem robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Mama Africa nie znoszącym sprzeciwu ale serdecznym głosem zwołuje wszystkich obecnych. Śmiejemy się, że widać, kto tu rządzi. Tylko się uśmiecha - szeroko i znacząco ;-)

Honey z plemienia Herero w tradycyjnym stroju

"Lato jest piękne do pewnego stopnia" - Celsjusz

Mama Africa i jej ferajna

Helmut przygląda się z niedowierzaniem naszej trasie

Za nami zostaje góra Brandberg - najwyższa w Namibii (2606 m), pustynia powoli przechodzi w cieszącą oko sawannę

Pierwszy owoc w Namibii - zdobyty i zjedzony ;-)

Codzienny przegląd rowerów

Po 250 km szutrów i piachów cieszymy się asfaltem

Woda: dopiero na pustyni doceniamy jej znaczenie


2 komentarze: