wtorek, 9 grudnia 2014

A więc zaczynamy!


Już na lotnisku we Frankfurcie zaczęły się przygody. W Warszawie dostaliśmy karty pokładowe tylko na jeden lot (jak się okazało - mieliśmy szczęście: Lufthansa strajkowała dwa dni przed naszym wylotem i we czwartek - czyli dzień później). Po kolejne karty pokładowe zgłosiliśmy się już na lotnisku do obsługi Air Namibia.
- Poproszę Państwa bilety powrotne z Namibii - usłyszeliśmy.
- Nie mamy.
- Jak to?
- Podróżujemy rowerami, wyjedziemy z Namibii drogą lądową.
- Muszę mieć dowód, że opuścicie kraj.
- Ja mam bilet wylotowy z Zambii, a mój mąż ma rezerwację hotelu w Livingstone - mówię. - Zgłaszaliśmy to w ambasadzie w Berlinie.
Po obejrzeniu mojego dokumentu kobieta się odzywa:
- Pani ma dowód, ale pani mąż nie. Rezerwacja hotelu nie wystarczy, nie może pan lecieć.
- Nie mam biletu, ponieważ będziemy opuszczać Namibię drogą lądową! - rzuca Tomek. - Nie wiemy nawet kiedy dokładnie opuścimy Afrykę! Ambasadzie rezerwacja hotelu wystarczyła!
Kobieta woła swoją supervisorkę, przedstawia jej naszą sytuację i znowu wysłuchujemy tych samych argumentów, z tym że z innych ust. W którymś momencie wypowiadam magiczne słowa:
- … więc jak to możliwe, że ambasada w Berlinie dała nam wizy?!
- Macie wizy?! - pyta zaskoczona kobieta, po czym kartkuje nasze paszporty, zasłania usta dłońmi i mówi: - Oh, przepraszam, przepraszam bardzo. W takim razie wszystko jest w porządku, przepraszam bardzo! - ruga dziewczynę za niesprawdzenie wiz w dokumencie i za zamieszanie, po czym znika.


W Namibii

Rowery - doleciały. My - dolecieliśmy. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się w kartę SIM MTC - miał być Internet, ale nie ma. Nie działa. Składanie rowerów zajęło nam więcej czasu, niż się spodziewaliśmy, ruszyliśmy więc z pewnym dyskomfortem (na domiar po dwóch nieprzespanych nocach) w stronę miasta Windhuk, skąd miał odjechać nasz zarezerwowany wcześniej bus do Swakopmund. Nie ujechaliśmy pięciu kilometrów, gdy na poboczu drogi zatrzymał się pickup. Wysiadła z niego dystyngowana kobieta w niebieskiej sukience:
- Jestem Kitty. Jak „Hello Kitty”. Potrzebujecie podwiezienia?
Załadowaliśmy rowery na pakę, a siebie do szoferki. W ciągu trzydziestu minut, które spędziliśmy razem, opowiedziała nam sporo o kraju. O przybywających tu - często nielegalnie - Chińczykach (jest ich już 400 000 na dwumilionowe społeczeństwo!). O niebezpiecznym regionie jakim jest Damaraland i o zwierzętach. „Dopóki jesteś wyższy od nich - boją się, dlatego zawsze kiedy widzisz zwierzę - wstań”.
Kitty zawiozła nas pod sklep „Fruit & Veg City”, kilkadziesiąt kroków od stacji, skąd mieliśmy wyruszyć na wybrzeże. Ale skoro tylko pojawił się bus, zjawiły się i problemy. No bo dlaczego rowery nie są zapakowane? Nie da się ich załadować. A jeśli się da, to za dodatkową opłatą. Przyjęliśmy ostatnią opcję i ruszyliśmy. Droga była gładka, kierowca pędził nie mniej niż stówę, za oknem przesuwała się pustynia, ale i Spitzkoppe (namibijski Matternhorn). Znaleźliśmy camping z przewodnika Lonely Planet: wygląda na to, że odkąd się w nim znalazł, podwoił ceny (później zmienimy strategię poszukiwań J ). Zapłaciliśmy 130 N$ od osoby (ok. 13 USD) - Tomek twierdzi, że 30 N$ było za nocleg, a 100 - dopłata za trawę, na której rozbiliśmy namiot.

Sklepy zamykają o 18.00, więc nie kupiliśmy nic na kolację i tym samym wylądowaliśmy w restauracji, gdzie spróbowaliśmy (wegetarian prosimy opuścić następne dwie linijki J) wszystkiego na raz: ślimaków w czosnku, mięsa z kudu, zebry, oryksa i springboka. Wróciwszy do rozbitego już namiotu poszliśmy wreszcie spać (jak pamiętacie marzyliśmy o tym już wyjeżdżając z domu J


Pierwszego dnia zostałam rzucona na głęboką wodę: z sakwami (25 kg), po poboczu (bo droga zbyt ruchliwa i nikt nie schodzi poniżej setki) czyli utwardzonym piasku, z wiatrem w twarz i piachem w oczy. Przejechaliśmy tak 30 km - a potem jeszcze dwadzieścia do miejsca, w którym ostatecznie nocowaliśmy. Czyli do hangaru J Na międzynarodowym (!) lotnisku w Walvis Bay (drugie i ostatnie międzynarodowe po Windhuk; jak to możliwe - nie wiem. Wygląda jak kilka większych baraków). 


Sobota

Istotą tego dnia jest noc. Wróciliśmy do Swakopmund zdecydowani znaleźć nocleg gdzie indziej niż pierwszego dnia. Na końcu promenady zobaczyliśmy napis „Tiger Camp”, przed recepcją siedziała kobieta.
- Hello, jak leci, jaka cena?
- 220 NS za namiot plus 90 NS od osoby.
Na naszą dwójkę - 400 NS. Pytamy, czy nie można ceny obniżyć. Nie, bo ona tu tylko pracuje. A menadżer gdzie? O tam, w tamtym domku, ale już wyszedł z pracy. Godzina jest wczesna, ale on skończył pracować o 13.00. To może zaglądniemy do niego? Nie, nie - tylko dzwonić można. Wysokiej ceny ruszyć nie można, bo już wysoki sezon (choć na campingu nie ma nikogo!).
- A jest tu gdzieś jakiś inny camping? - pytamy wreszcie.
- Trzy przecznice dalej, Youth Hostel.
Na recepcji nikogo. Ale jest stróż, tzw. security.
- Ile? - pytamy.
- Dwadzieścia za osobę.
- Dwadzieścia dolarów namibijskich? - pytam z niedowierzaniem, próbując ukryć zdziwienie.
- Yes.

Bierzemy. Za naszą dwójkę - 40 NS. Pewnie dlatego, że nie ma trawnika i namiot rozbijamy na piachu. Pod dorodną palemką J

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz