sobota, 10 stycznia 2015

Opuszczam Wielki Czarny Ląd


Lotnisko w Livingstone przedstawia iście zaskakujący widok.

Po wejściu do gmachu lotów międzynarodowych (wyglądał znacznie nowocześniej niż loty wewnętrzne, ale nie miałam czasu dokładnie się mu przyjrzeć, ponieważ byłam co nieco w pośpiechu: do ostatniej chwili pracowaliśmy z Tomkiem nad blogiem i wpisem na Facebook - przy tutejszych wahaniach w mocy Internetu jest to prawdziwa praca! J ) nie wiedziałam, dokąd dalej.
- Na końcu w prawo - usłyszałam. Było tu wszystko, tylko nie stanowiska check-in. Po wejściu we wnękę zobaczyłam odprawę bezpieczeństwa. „OK, jak w Dar es Salaam”, pomyślałam. W tym nadmorskim porcie Tanzanii walizki sprawdzane są dwukrotnie: w głównych drzwiach (skanuje się obydwa bagaże, również rejestrowany), a potem standardowo już bagaż podręczny. Tutaj jednak jest to jedyna odprawa! Przeskanowano wszystko i dopiero potem mogłam ruszyć do stanowiska, żeby się odprawić. Miałam najmniejszy i najlżejszy bagaż z jakim kiedykolwiek podróżowałam: 3,9 kg! A wszystko dlatego, że większość rzeczy, których będę potrzebowała na Madagaskarze, przywiezie mi z Polski grupa (jestem Wam ogromnie wdzięczna za tę pomoc!).
W powietrzu cisza. Żadnych zapowiedzi, żadnej muzyki, ludzi niewiele. Kontrolę paszportową minęłabym, gdyby mnie nie zawołał celnik: siedział za biurkiem tak wysokim, że nawet go nie zauważyłam. Wbił pieczęć i pozwolił iść.
- Tędy? - spytałam. Miałam wrażenie, że pierwszy raz znalazłam się na lotnisku: gdzie są te wszystkie oznaczenia, dzięki którym człowiek machinalnie idzie od punktu A do Z?
Sklepy - to zobaczyłam najpierw. Z tkaninami, rzeźbami, z drogocennymi kamieniami. Bramek prawie nie widać: dopiero potem dowiaduję się, że są dwie. Z sufitu zwisają ekrany, ale nie wyświetlają się na nich żadne informacje. Na ścianie zegar pokazujący za pięć pierwsza. Potem drugi i jeszcze jeden, na każdym ten sam czas. Za pięć pierwsza? Przecież wyruszyłam z centrum wpół do drugiej!
W powietrzu cisza, miejsc dla oczekujących dużo: prawie wszystkie wolne. Dziwnie. Zero ruchu, jak na lotnisko. Ze sklepu z biżuterią widać dziurę w podłodze, sprzedawczyni tłumaczy, że nadal trwają tu prace budowlane. - Będzie winda! - mówi, a potem śmieje się z mojego zaskoczenia.
Siadam na jednym z setki wolnych miejsc i łączę się z bezpłatną siecią Wifi (nieustannie zadziwia mnie fakt, że biedne kraje stać na darmowy dostęp do Internetu na lotniskach, podczas gdy kraje bogate tak bardzo tę usługę  limitują: w Etiopii na przykład w każdym porcie lotniczym kraju można z sieci korzystać do woli - w Paryżu bezpłatne jest tylko 15 minut!).
Pod bramką, oprócz mnie, siedzi jeszcze jeden pasażer: on również ma bilet do Nairobi. To daje mi pewną nadzieję, że samolot jednak odleci. Minuty płyną, płyną dane pomiędzy mną a światem, świat trwa w spokojnym mora-mora (tzn. „powolutku, nie nerwowo” - wkrótce usłyszę to na własne uszy od Malgaszów).
A potem nagle: Jest! Zapowiadają lot! Prawdziwe, głośne słowa płyną ku mnie z głośników! Stewardesa, która dwie minuty wcześniej stanęła przy bramce, potwierdza: „Samolot do Nairobi odleci spod bramki numer 1, prosimy pasażerów….”. Jest!
Minęło  kilka minut i w tempie przyspieszonym zaczęli się schodzić ludzie, mnóstwo ludzi!

Było ich chyba ze dwadzieścia! J

Najmniejszy bagaż, z jakim kiedykolwiek leciałam

Pustki na ekranach i nie tylko

Za pięć pierwsza

Dziura widziana ze sklepu z biżuterią

Tutaj będzie winda :-)

Sklepy pełne klientów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz