Lotnisko w Livingstone
przedstawia iście zaskakujący widok.
Po wejściu do gmachu lotów międzynarodowych
(wyglądał znacznie nowocześniej niż loty wewnętrzne, ale nie miałam czasu
dokładnie się mu przyjrzeć, ponieważ byłam co nieco w pośpiechu: do ostatniej
chwili pracowaliśmy z Tomkiem nad blogiem i wpisem na Facebook - przy
tutejszych wahaniach w mocy Internetu jest to prawdziwa praca! J )
nie wiedziałam, dokąd dalej.
- Na końcu w prawo - usłyszałam.
Było tu wszystko, tylko nie stanowiska check-in.
Po wejściu we wnękę zobaczyłam odprawę bezpieczeństwa. „OK, jak w Dar es
Salaam”, pomyślałam. W tym nadmorskim porcie Tanzanii walizki sprawdzane są
dwukrotnie: w głównych drzwiach (skanuje się obydwa bagaże, również
rejestrowany), a potem standardowo już bagaż podręczny. Tutaj jednak jest to
jedyna odprawa! Przeskanowano wszystko i dopiero potem mogłam ruszyć do
stanowiska, żeby się odprawić. Miałam najmniejszy i najlżejszy bagaż z jakim
kiedykolwiek podróżowałam: 3,9 kg! A wszystko dlatego, że większość rzeczy,
których będę potrzebowała na Madagaskarze, przywiezie mi z Polski grupa (jestem
Wam ogromnie wdzięczna za tę pomoc!).
W powietrzu cisza. Żadnych
zapowiedzi, żadnej muzyki, ludzi niewiele. Kontrolę paszportową minęłabym,
gdyby mnie nie zawołał celnik: siedział za biurkiem tak wysokim, że nawet go
nie zauważyłam. Wbił pieczęć i pozwolił iść.
- Tędy? - spytałam. Miałam
wrażenie, że pierwszy raz znalazłam się na lotnisku: gdzie są te wszystkie
oznaczenia, dzięki którym człowiek machinalnie idzie od punktu A do Z?
Sklepy - to zobaczyłam najpierw.
Z tkaninami, rzeźbami, z drogocennymi kamieniami. Bramek prawie nie widać: dopiero
potem dowiaduję się, że są dwie. Z sufitu zwisają ekrany, ale nie wyświetlają się
na nich żadne informacje. Na ścianie zegar pokazujący za pięć pierwsza. Potem
drugi i jeszcze jeden, na każdym ten sam czas. Za pięć pierwsza? Przecież
wyruszyłam z centrum wpół do drugiej!
W powietrzu cisza, miejsc dla
oczekujących dużo: prawie wszystkie wolne. Dziwnie. Zero ruchu, jak na
lotnisko. Ze sklepu z biżuterią widać dziurę w podłodze, sprzedawczyni tłumaczy,
że nadal trwają tu prace budowlane. - Będzie winda! - mówi, a potem śmieje się
z mojego zaskoczenia.
Siadam na jednym z setki wolnych
miejsc i łączę się z bezpłatną siecią Wifi (nieustannie zadziwia mnie fakt, że biedne
kraje stać na darmowy dostęp do Internetu na lotniskach, podczas gdy kraje
bogate tak bardzo tę usługę limitują: w
Etiopii na przykład w każdym porcie lotniczym kraju można z sieci korzystać do
woli - w Paryżu bezpłatne jest tylko 15 minut!).
Pod bramką, oprócz mnie, siedzi jeszcze
jeden pasażer: on również ma bilet do Nairobi. To daje mi pewną nadzieję, że
samolot jednak odleci. Minuty płyną, płyną dane pomiędzy mną a światem, świat
trwa w spokojnym mora-mora (tzn. „powolutku,
nie nerwowo” - wkrótce usłyszę to na własne uszy od Malgaszów).
A potem nagle: Jest! Zapowiadają lot!
Prawdziwe, głośne słowa płyną ku mnie z głośników! Stewardesa, która dwie
minuty wcześniej stanęła przy bramce, potwierdza: „Samolot do Nairobi odleci
spod bramki numer 1, prosimy pasażerów….”. Jest!
Minęło kilka minut i w tempie przyspieszonym zaczęli
się schodzić ludzie, mnóstwo ludzi!
Było ich chyba ze dwadzieścia! J
Najmniejszy bagaż, z jakim kiedykolwiek leciałam |
Pustki na ekranach i nie tylko |
Za pięć pierwsza |
Dziura widziana ze sklepu z biżuterią |
Tutaj będzie winda :-) |
Sklepy pełne klientów |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz