poniedziałek, 19 stycznia 2015

Podróż poślubna w pojedynkę


Postanowiłam napisać, choć ten post nie będzie dotyczył wspólnej jazdy, pomyślałam jednak, że trzeba przerwać trwającą na naszym blogu ciszę ;-) Tomek właśnie przemierza rowerem Botswanę i nie ma Internetu. Mam tylko urywane wieści z jego smsów:
„U mnie wszystko dobrze, choć jechało mi się kiepsko i pod wiatr. Śpię na stacji benzynowej”.
„Jestem niedaleko Gwata, zmierzam w stronę Motopi, a stamtąd do Francistown. Było dziś strasznie gorąco, a miałem tylko słoną wodę”.
„Dziś były 4 słonie i 0 lwów”.
„Śpię przy posterunku policji”.
„Miały być lwy, a tu nic, tylko krowy”.

Oczywiście nie cytuję wszystkiego ;-)


Ja w tym czasie z grupą przemierzam Madagaskar.

Wilka Czerwona Wyspa - miejscowi mówią, że była zielona zanim wycięto lasy odsłaniając ziemię - jest zamieszkała przez ludzi, w których płynie krew z Azji i z Afryki. Kontynentalnie należy do tej ostatniej, ale jej obywatele najczęściej mówią: „Nie jestem Afrykańczykiem, jestem Malgaszem!”. Posługują się językiem, którego zaśpiew kojarzy mi się z chińskim, chociaż od czasu do czasu wyłapuję słowa podobne do suahili i… do polskiego! Nasz przewodnik John, który ma świetny  słuch, wyłowił wczoraj z naszej rozmowy wyraz „gazeta” i „parasol” - brzmiące, jak się okazało, tak samo w jego języku.
- Dlaczego używacie naszych słów? - spytał, uśmiechając się od ucha do ucha.
- To wy mówicie naszymi! Przecież jesteście młodszym narodem! - zaśmiałam się.
Rzeczywiście Madagaskar jest jednym z najpóźniej zasiedlonych miejsc świata. Mieszkańcy Malezji i Indonezji przybyli tu dopiero dwa tysiące lat temu. Na płaskowyżu przeważają azjatyckie rysy twarzy i niski wzrost. Pracowitość mieszkańców jest łatwo dostrzegalna: wszystkie miejsca, które tylko dało się poddać ludzkiej ręce, są przerobione na poletka z ryżem. Stoi w nich woda, kobiety zanurzone po łydki przesadzają młode, jasne rośliny z matecznika. Mężczyźni orzą, używając zaprzężonego w krowy pługa, na którym dla obciążenia siedzi chłopiec. Gdzie indziej młodzi mężczyźni młócą ziarno: grubymi wiązkami ściętego ryżu uderzają raz po raz o kamień, krople nasion spadają na rozłożone plandeki. Śmieją się, kiedy robimy im zdjęcia; nie wyciągają rąk po pieniądze ani po cadeau (fr. prezent).
Malgasze doszli do perfekcji w recyklingu, również swojego ukochanego bydła zebu. Za życia krowa daje mleko i cielęta, po śmierci mięso, kości i rogi, które jeszcze można przerobić. Na przykład na łyżeczki albo miski. Na bransoletki, wisiorki i kolczyki. Na miniaturowe lemury, a nawet na piórka do gitary! Kość przemielą i wysypią na pole, żeby je użyźnić. Przerobią też puszki - na małe rowery. Szprychy zrobią z żyłki wędkarskiej, siodełko z drewna a opony z rurki do kroplówki. Produkują lokalne wino, czarną herbatę i dziki jedwab, a także prześliczny papier czerpany, w który wplatają kolorowe płatki kwiatów.
Malgasze uwielbiają śpiewać. W co drugim barze regularnie odbywa się karaoke, na które w końcu też się wybraliśmy. Byliśmy już w Toliarze, nadmorskiej miejscowości na zachodnim brzegu wyspy, skąd mieliśmy wyruszyć łodzią do Anakao. 200 km na północ od nas grasował cyklon.
Niemal wszystkie stoliki w pubie były zajęte, usiedliśmy tuż pod małą sceną. Weszły dwie dziewczyny, ta w czarno-białej, krótkiej sukience zgrabnie przysiadła na wysokim krześle i przybrała pozę gwiazdy. Miała piękny głos i ani odrobinę tremy, widać było, że śpiewa nie pierwszy raz. Potem młody chłopak z papierosem w ręce i damsko-męska para. „Nasi” też poszli się zapisać, tzn. jeden z kierowców i John. Jedni śpiewali po malgasku, inni po francusku, niektórzy w języku angielskim. Była przyjazna atmosfera, oklaski po występach i piwo THB (Three Horses Beer - ang. Piwo Trzy Konie). Przyglądałam się twarzom - wyraźnie zmieniły rys na afrykański. Niedługo miałam się przekonać, że i zachowanie miejscowych się zmieniło.
Cyklon ominął Toliarę i kolejnego ranka zaprzęgiem ciągniętym przez woły dostaliśmy się na łódź, która zabrała nas do Anakao. Plaża pokryta była muszlami, dalej łodziami rybackimi i dziećmi. Dzieci się bawiły - to mnie zdziwiło, bo w Afryce na plaży najczęściej pracowały: na przykład zbierały małże dla restauracji. Ale i tam, i tu żebrały: o długopis, słodycze albo inne cadeau. Dołączały do nas jedno po drugim, niektóre próbując coś sprzedać. Potem przyszły kobiety, proponujące masaż i mężczyźni oferujący poranne łowienie ryb (trójka mężczyzn z naszej grupy kolejnego dnia skorzystała i przywiozła na lunch 12 sztuk!).
Słońce opadło, spokojna woda zacierała nasze ślady, kiedy wracaliśmy do hotelu. Kolejne dwa dni były jedną wielką sjestą - na łódce, na wyspie albo w barze J

PS. Dziękuję ogromnie Zbyszkowi Kuncewiczowi za przywiezienie na Madagaskar map i linek do rowerów - już za tydzień będą nam potrzebne J

Pola ryżowe

Dzieci z małej wioski Vato Fotsy 

Przygotowanie pola pod zasiew ryżu

Chusty z dzikiego jedwabiu

Lemur katta (na toaletę zszedł na kamień ;-)

Matecznik - stąd przesadza się roślinki na inne poletka

Nasz kierowca Fidi śpiewa "do kotleta" ;-)

Kolczyki z rogu krowy zebu

Rower z puszki i innych drobiazgów - zabrałam jeden jako zapasowy ;-P

Żniwa - pełna mechanizacja ;-)

Ręcznie robiony papier ozdobiony płatkami świeżych kwiatów

Plantacja herbaty w Sahambavy

 Żaba pomidorowa

Dzieci z plemienia Vazo nad Oceanem Indyjskim

Zachód słońca nad Toliarą


1 komentarz: