sobota, 3 stycznia 2015

Sceny namibijskie


Długo nie pisaliśmy. Dystanse pokonujemy dłuższe niż na początku, a i więcej spotykamy na trasie osób. Czasem zatrzymuje nas burza (wiatr w oczy, energia włożona w kręcenie, a na liczniku ledwie 10 km/h) albo zwierzęta. Trzy dni jechaliśmy przez Bwabwata National Park zajmujący cały region Caprivi (wąski pas wciśnięty między Angolę a Zambię). Spotkaliśmy słonia, dwukrotnie przeciął nam drogę. Trzeba było czekać, bo słonie nie boją się niczego i jak o lwach słyszymy rozbieżne opinie, tak tych największych lądowych zwierząt boją się absolutnie wszyscy.


Scena I - Annette i Gert

Dojechaliśmy do Otavi, gdzie mieliśmy zrobić zakupy, wziąć prysznic i jechać dalej. SPAR był zamknięty, więc skierowano nas do sklepu na stacji benzynowej. Nie wiem dlaczego włączyłam wyszukiwanie Wifi. „Jest sieć w Camel Inn” - ucieszyłam się. „Może wypijemy tam coś zimnego i przy okazji sprawdzimy pocztę?”. Czekał na nas mail od Kitty (poznanej pierwszego dnia dystyngowanej kobiety w niebieskiej sukience):
„Mam rodzinę w Otavi, tutaj numer do Annette. Zadzwońcie do niej, kiedy tam będziecie”.
W ten sposób - zamiast jechać dalej - zostaliśmy na noc w namibijskim domu J
Annette to siedemdziesięcioletnia kobieta o różnokolorowych oczach (jedno zielone, drugie niebieskie) i pięknym, dziewczęcym uśmiechu. Pali papierosa za papierosem i opowiada, dosłownie zalewa nas opowieściami o kraju. Ma zupełnie inne zdanie o Namibii, niż Honey. Uważa, że po odzyskaniu niepodległości zmieniło się na gorzej. Rozdźwięk między bogatymi a biednymi jest ogromny (bogaty to najczęściej „biały”), dlatego ci pierwsi obawiają się czarnoskórych. Okna w domu Annette mają kraty, a posiadłość jest otoczona murem. Inne domy często mają ogrodzenie pod napięciem. Kobieta opowiada nam historie rabunkowych włamań do domów, porwań dzieci dla celów rytualnych, nieudolnego budowania przez Chińczyków kanalizacji deszczowej w jej mieście i podaje mnóstwo przykładów korupcji. W międzyczasie wraca jej mąż, Gert. Wysoki, bardzo szczupły mężczyzna, ma poważny wyraz twarzy i z początku mamy wrażenie, że nie jest zadowolony z naszego przybycia. Siada na uboczu, otwiera piwo i w milczeniu przysłuchuje się naszym dyskusjom. W pewnej chwili rzuca:
- Musicie mi dać wszystkie informacje o swoim wyjeździe, od A do Z! Pojdę do lokalnej gazety, wydrukują artykuł o was!
Okazuje się życzliwym człowiekiem o niezwykłym poczuciu humoru. Kolejne opowieści żony potrafi skwitować jednym zdaniem, po którym skręcamy się ze śmiechu. Mimo zmęczenia siedzimy z nimi długo w noc, a poranne pożegnanie idzie nam bardzo wolno. Wyruszamy dopiero koło południa - pełni historii, o których dyskutujemy jeszcze przez dwa dni.


Scena II - Kłusownik

Kiedy zatrzymujemy się pod drzewem na krótki postój, z lasu wychodzi dwóch chłopków. Rzucamy „Hello!”, potem kilka pytań o pobliską wioskę. Dosiadają się. Starszy (29 lat) Jonny jest rozmowniejszy, opowiada nam o tym, że w każdym koralu mieszka jedna rodzina, to jest babka, córka i dzieci, większość z mężami. Że ogrodzenie budują z trzciny zbieranej na brzegach Okavango i że w pobliskim lesie bydło wypasa firma Meatco.
- Są tutaj dzikie zwierzęta? - pytam.
- Tylko słonie i węże - mówi Jonny. - On zabija słonie - rzuca spojrzenie na brata. Shipipa (27 lat) tylko się uśmiecha.
- Takie duże?
- Z ciosami. Potem sprzedaje mięso.
Od słowa do słowa kobieca ciekawość doprowadza mnie do odkrycia, że oto stoję przed kłusownikiem! Sprzedaje kość słoniową Chińczykom, 300-400 N$ (30-40  USD) za kilo, jeśli cios ma 15 kg, to jest to jakiś zarobek. Polują za rzeką, w Angoli. Przeprawiają się tam w dłubankach własnej roboty, a wyprawy te traktują trochę jak odwiedziny rodzin (mają tam swoich krewnych, gdyż kiedyś granica między Namibią a Angolą przebiegała 50 km na północ od rzeki). Nie wiedzą, jaka dokładnie jest głębokość wody, bo nikt do niej nie skacze: jest pełna krokodyli.
Mam mieszane uczucia: zawsze wyobrażałam sobie, że kłusownik to mężczyzna w średnim wieku, z zaciętą twarzą, pozbawiony wszelkich wyrzutów sumienia i dorabiający się fortuny na krzywdzie zwierząt. Stoi jednak przede mną młody chłopak, który mieszka w lepiance i strzelanie w mózg słonia (tuż za uchem) traktuje jak najnormalniejszą pracę, która pozwala mu się utrzymać. Na przedramieniu ma wytatuowane słowo „Elephant” (Słoń). Tatuaż zrobił mu kolega z wioski barwnikiem uzyskanym z popiołu spalonych opon zmieszanym z wodą.

Nie zapytałam, czy słoń płacze, kiedy umiera.


Scena III - Antykłusownik

Kilka dni później w miejscowości Omega jemy pod drzewkiem śniadanie. Podjeżdża do nas młody chłopak na rowerze. Rozmowa zaczyna się od tematu pedałowania, a kończy na zwierzętach.
- Tak, tam gdzie jedziecie są słonie i lwy - mówi John. - Słonie nie lubią koloru białego i czerwonego, trzymajcie się z daleka i czekajcie aż przejdą. Są bardzo charakterne i niczego się nie boją - tylko strzałów, bo wiedzą, że tym ludzie mogą je zabić. Gdybyście jednak musieli je odstraszać - mocno klaszczcie w dłonie. To przypomina dźwięk strzelby.
Okazuje się, że John pracuje na rzecz ochrony zwierząt. Jeździ po okolicznych wioskach, rozmawia z mieszkańcami, dowiaduje się gdzie i kto sprzedał kość słoniową. Złapany po raz pierwszy na przestępstwie płaci dużą grzywnę, ale za ponowne kłusowanie zostaje w więzieniu: 27 lat. Organizacja, w której pracuje John zajmuje się też innymi zwierzętami: niedawno przesiedlili pięć lwów w pobliże Divundu, a stamtąd kilka bawołów w odwrotnym kierunku, żeby na całej rozciągłości Caprivi zadbać o różnorodność biologiczną.
Mają też ofertę dla licencjonowanych myśliwych: za 600-700 000 N$ można przyjechać i zabić słonia. Pieniądze są przeznaczane na ochronę zwierząt i dla lokalnej społeczności, która dzięki temu rozumie, że warto chronić zwierzęta, nawet jeżeli niszczą zbiory, bo w ostatecznym rozrachunku przynoszą korzyści. Zwierzęta do odstrzału są oczywiście limitowane, a myśliwi, którym sprzedaje się licencję na polowanie, rygorystycznie selekcjonowani.


Scena IV - Towane

Popołudniem tego samego dnia docieramy do Chetto. W barze kupujemy zimne napoje, a żartami i śmiechem zyskujemy sympatię sprzedawczyni, która chwilę później proponuje nam nocleg na swoim podwórzu. Towane, bo tak ma na imię kobieta, idzie z nami po wodę, sama przynosząc na głowie 10 litrów. Później okazuje się, że to dla nas na prysznic! Kobieta jest nas ciekawa, ale nie ciekawska. Przychodzi obejrzeć rozbijanie namiotu, a potem nasze gotowanie i wypytuje jak wszystko działa.
Towane na stałe mieszka w odległym o 300 km Rundu, a do Chetto przyjeżdża tylko pracować. Bar i znajdujący się za nim dom należy do jej siostry. Ona sama ma dwudziestoletnią córkę, która właśnie ukończyła szkołę średnią. O mężu nie wspomina.


Scena V - Reinhardt

Koło „wodospadów” Popa (nie będziemy się nimi chwalić: miały spadek może 1m i zastanawialiśmy się, kto miał aż tak bujną wyobraźnię, żeby zobaczyć w nich wodospad ;-) spotkaliśmy Reinhardta. Rano, po „rejsie” do „wodospadów” usiedliśmy na kawie, żeby przez chwilę porozmawiać o RPA, skąd pochodzi mężczyzna. Krótko mówiąc: nie jest zachwycony swoim krajem. Wystarczy wygooglować nazwisko prezydenta „Jacob Zuma” i prysznic (ang. shower), aby dowiedzieć się, jaki sposób zapobiegania AIDS promował w swoim kraju. W XXI wieku!
Reinhardt wyjechał pierwszy (podróżował na motocyklu) i z trasy wysyłał nam informacje, w której wiosce jest sklep (niezwykle cenne dla nas wiadomości: mieliśmy przed sobą 200 km przed Park Narodowy!). Trzy dni później pod bar w Kongoli zajechały terenowe samochody. Biały, dobrze zbudowany mężczyzna podszedł do Tomka:
- Jesteście z Polski?
- Tak.
- Mam coś dla was - człowiek poszedł do samochodu, po czym wrócił z butelką lodowatej wody. - Reinhardt kazał wam to przekazać.


Scena VI - Induna

Pod tym samym sklepem podeszła do nas kobieta pytając, skąd jesteśmy i dokąd dzisiaj zamierzamy dotrzeć.
- Do Sibindy.
- Świetnie. Idźcie tam do szefa, mówią na niego „induna”, zapytajcie go o nocleg. Na pewno się zgodzi, a wtedy nikt was nie tknie.
Tak zrobiliśmy. Pod sklepem spotkaliśmy mężczyznę, który powiedział, że induna mieszka 1,1 km stąd i że on pojedzie przed nami samochodem, żeby nam wskazać drogę. Okazało się, że było cztery razy dalej, a szef na pytanie „Co słychać?” odpowiedział „Bardzo źle, na nic nie ma pieniędzy”. „Będzie trzeba zapłacić haracz”, przemknęło mi przez myśl. Mężczyzna przyjął nas pod rozłożystym drzewem na zewnątrz swojej zagrody, zasiadł dumnie na krześle i pomimo swojego całkiem dobrego angielskiego zażyczył sobie tłumacza, którym był jego krewny.
Żeby nie przechodzić od razu do sedna - w Afryce nie postępuje się jak w Europie, gdzie nie ma czasu na tematy oboczne - wypytaliśmy go o wodę (mają kilka studni na panele słoneczne - ale induna narzeka, bo musi iść do najbliższej aż 500m!), szkołę (jest podstawówka i średnia), zaludnienie wioski (nie był w stanie podać liczby mieszkańców, ale wciąż podkreślał, że to nie tylko ludzie - to też krowy, które muszą pić wodę) i kościół (widzieliśmy po drodze rzymsko-katolicki). W końcu nadszedł czas na nasze pytanie o nocleg. Zaczęłam oględnie:
- Podróżujemy na rowerach ze Swakopmund…
- Swakopmund?! - rzucił szef, a potem się roześmiał. - I’m afraid of you! (Boję się was!)

Lody zostały przełamane. Poszliśmy wspólnie do parafii i tam zostaliśmy zakwaterowani: tuż pod ścianą kościoła J Mężczyzna opiekujący się budynkiem pokazał nam jego - surowe i skromne w naszych oczach - wnętrze, pobliskie przedszkole i kilka prostych lepianek, w których przyjmują gości. W tym czasie na placu zebrało się kilka kobiet, które zauważyły ruch przy kościele. Każda z nich przywitała się z nami i mieliśmy wrażenie, że wszystkie czekają, żeby zobaczyć jak się tu urządzimy, więc na ich oczach rozbijaliśmy namiot. Spytały kilka razy, czy nie potrzebujemy jakiejś pomocy i wolno odeszły do swoich zajęć.

U Annette i Gerta

Pod drzewkiem (przy drogach w Namibii dużo jest takich miejsc na odpoczynek)

Kłusownik Shipipa

Antykłusownik John

Towane przygotowująca kolację dla całej rodziny

Siostra Towane z mężem

Na kawie z Reinhardtem

Pod tym barem przekazano nam wodę od Reinhardta

Induna - szef wioski Sibinda

Kościół w Sibindzie (spaliśmy pod zadaszeniem z lewej strony)

Nasz biwak widziany ze środka kościoła

Kameleon

Poranna noworoczna kawa

1 komentarz:

  1. Wspaniała opowieść, Elżbietko! Aż mnie "mrówki" przeszły! Pomyślnej drogi w Nowym Roku!
    Poduszka :)

    OdpowiedzUsuń