Długo nie pisaliśmy. Dystanse
pokonujemy dłuższe niż na początku, a i więcej spotykamy na trasie osób. Czasem
zatrzymuje nas burza (wiatr w oczy, energia włożona w kręcenie, a na liczniku
ledwie 10 km/h) albo zwierzęta. Trzy dni jechaliśmy przez Bwabwata National
Park zajmujący cały region Caprivi (wąski pas wciśnięty między Angolę a
Zambię). Spotkaliśmy słonia, dwukrotnie przeciął nam drogę. Trzeba było czekać,
bo słonie nie boją się niczego i jak o lwach słyszymy rozbieżne opinie, tak
tych największych lądowych zwierząt boją się absolutnie wszyscy.
Scena I - Annette i Gert
Dojechaliśmy do Otavi, gdzie
mieliśmy zrobić zakupy, wziąć prysznic i jechać dalej. SPAR był zamknięty, więc
skierowano nas do sklepu na stacji benzynowej. Nie wiem dlaczego włączyłam
wyszukiwanie Wifi. „Jest sieć w Camel Inn” - ucieszyłam się. „Może wypijemy tam
coś zimnego i przy okazji sprawdzimy pocztę?”. Czekał na nas mail od Kitty
(poznanej pierwszego dnia dystyngowanej kobiety w niebieskiej sukience):
„Mam rodzinę w Otavi, tutaj numer
do Annette. Zadzwońcie do niej, kiedy tam będziecie”.
W ten sposób - zamiast jechać dalej
- zostaliśmy na noc w namibijskim domu J
Annette to siedemdziesięcioletnia
kobieta o różnokolorowych oczach (jedno zielone, drugie niebieskie) i pięknym,
dziewczęcym uśmiechu. Pali papierosa za papierosem i opowiada, dosłownie zalewa
nas opowieściami o kraju. Ma zupełnie inne zdanie o Namibii, niż Honey. Uważa,
że po odzyskaniu niepodległości zmieniło się na gorzej. Rozdźwięk między
bogatymi a biednymi jest ogromny (bogaty to najczęściej „biały”), dlatego ci
pierwsi obawiają się czarnoskórych. Okna w domu Annette mają kraty, a
posiadłość jest otoczona murem. Inne domy często mają ogrodzenie pod napięciem.
Kobieta opowiada nam historie rabunkowych włamań do domów, porwań dzieci dla celów
rytualnych, nieudolnego budowania przez Chińczyków kanalizacji deszczowej w jej
mieście i podaje mnóstwo przykładów korupcji. W międzyczasie wraca jej mąż,
Gert. Wysoki, bardzo szczupły mężczyzna, ma poważny wyraz twarzy i z początku
mamy wrażenie, że nie jest zadowolony z naszego przybycia. Siada na uboczu,
otwiera piwo i w milczeniu przysłuchuje się naszym dyskusjom. W pewnej chwili
rzuca:
- Musicie mi dać wszystkie
informacje o swoim wyjeździe, od A do Z! Pojdę do lokalnej gazety, wydrukują
artykuł o was!
Okazuje się życzliwym człowiekiem o
niezwykłym poczuciu humoru. Kolejne opowieści żony potrafi skwitować jednym
zdaniem, po którym skręcamy się ze śmiechu. Mimo zmęczenia siedzimy z nimi
długo w noc, a poranne pożegnanie idzie nam bardzo wolno. Wyruszamy dopiero
koło południa - pełni historii, o których dyskutujemy jeszcze przez dwa dni.
Scena II - Kłusownik
Kiedy zatrzymujemy się pod drzewem
na krótki postój, z lasu wychodzi dwóch chłopków. Rzucamy „Hello!”, potem kilka
pytań o pobliską wioskę. Dosiadają się. Starszy (29 lat) Jonny jest
rozmowniejszy, opowiada nam o tym, że w każdym koralu mieszka jedna rodzina, to
jest babka, córka i dzieci, większość z mężami. Że ogrodzenie budują z trzciny
zbieranej na brzegach Okavango i że w pobliskim lesie bydło wypasa firma
Meatco.
- Są tutaj dzikie zwierzęta? -
pytam.
- Tylko słonie i węże - mówi Jonny.
- On zabija słonie - rzuca spojrzenie na brata. Shipipa (27 lat) tylko się
uśmiecha.
- Takie duże?
- Z ciosami. Potem sprzedaje mięso.
Od słowa do słowa kobieca ciekawość
doprowadza mnie do odkrycia, że oto stoję przed kłusownikiem! Sprzedaje kość
słoniową Chińczykom, 300-400 N$ (30-40
USD) za kilo, jeśli cios ma 15 kg, to jest to jakiś zarobek. Polują za
rzeką, w Angoli. Przeprawiają się tam w dłubankach własnej roboty, a wyprawy te
traktują trochę jak odwiedziny rodzin (mają tam swoich krewnych, gdyż kiedyś
granica między Namibią a Angolą przebiegała 50 km na północ od rzeki). Nie
wiedzą, jaka dokładnie jest głębokość wody, bo nikt do niej nie skacze: jest
pełna krokodyli.
Mam mieszane uczucia: zawsze
wyobrażałam sobie, że kłusownik to mężczyzna w średnim wieku, z zaciętą twarzą,
pozbawiony wszelkich wyrzutów sumienia i dorabiający się fortuny na krzywdzie
zwierząt. Stoi jednak przede mną młody chłopak, który mieszka w lepiance i strzelanie
w mózg słonia (tuż za uchem) traktuje jak najnormalniejszą pracę, która pozwala
mu się utrzymać. Na przedramieniu ma wytatuowane słowo „Elephant” (Słoń). Tatuaż
zrobił mu kolega z wioski barwnikiem uzyskanym z popiołu spalonych opon
zmieszanym z wodą.
Nie zapytałam, czy słoń płacze,
kiedy umiera.
Scena III - Antykłusownik
Kilka dni później w miejscowości
Omega jemy pod drzewkiem śniadanie. Podjeżdża do nas młody chłopak na rowerze.
Rozmowa zaczyna się od tematu pedałowania, a kończy na zwierzętach.
- Tak, tam gdzie jedziecie są słonie
i lwy - mówi John. - Słonie nie lubią koloru białego i czerwonego, trzymajcie
się z daleka i czekajcie aż przejdą. Są bardzo charakterne i niczego się nie
boją - tylko strzałów, bo wiedzą, że tym ludzie mogą je zabić. Gdybyście jednak
musieli je odstraszać - mocno klaszczcie w dłonie. To przypomina dźwięk
strzelby.
Okazuje się, że John pracuje na
rzecz ochrony zwierząt. Jeździ po okolicznych wioskach, rozmawia z
mieszkańcami, dowiaduje się gdzie i kto sprzedał kość słoniową. Złapany po raz
pierwszy na przestępstwie płaci dużą grzywnę, ale za ponowne kłusowanie zostaje
w więzieniu: 27 lat. Organizacja, w której pracuje John zajmuje się też innymi
zwierzętami: niedawno przesiedlili pięć lwów w pobliże Divundu, a stamtąd kilka
bawołów w odwrotnym kierunku, żeby na całej rozciągłości Caprivi zadbać o
różnorodność biologiczną.
Mają też ofertę dla licencjonowanych
myśliwych: za 600-700 000 N$ można przyjechać i zabić słonia. Pieniądze są
przeznaczane na ochronę zwierząt i dla lokalnej społeczności, która dzięki temu
rozumie, że warto chronić zwierzęta, nawet jeżeli niszczą zbiory, bo w
ostatecznym rozrachunku przynoszą korzyści. Zwierzęta do odstrzału są
oczywiście limitowane, a myśliwi, którym sprzedaje się licencję na polowanie,
rygorystycznie selekcjonowani.
Scena IV - Towane
Popołudniem tego samego dnia docieramy
do Chetto. W barze kupujemy zimne napoje, a żartami i śmiechem zyskujemy
sympatię sprzedawczyni, która chwilę później proponuje nam nocleg na swoim
podwórzu. Towane, bo tak ma na imię kobieta, idzie z nami po wodę, sama
przynosząc na głowie 10 litrów. Później okazuje się, że to dla nas na prysznic!
Kobieta jest nas ciekawa, ale nie ciekawska. Przychodzi obejrzeć rozbijanie
namiotu, a potem nasze gotowanie i wypytuje jak wszystko działa.
Towane na stałe mieszka w odległym
o 300 km Rundu, a do Chetto przyjeżdża tylko pracować. Bar i znajdujący się za
nim dom należy do jej siostry. Ona sama ma dwudziestoletnią córkę, która
właśnie ukończyła szkołę średnią. O mężu nie wspomina.
Scena V - Reinhardt
Koło „wodospadów” Popa (nie
będziemy się nimi chwalić: miały spadek może 1m i zastanawialiśmy się, kto miał
aż tak bujną wyobraźnię, żeby zobaczyć w nich wodospad ;-) spotkaliśmy Reinhardta.
Rano, po „rejsie” do „wodospadów” usiedliśmy na kawie, żeby przez chwilę
porozmawiać o RPA, skąd pochodzi mężczyzna. Krótko mówiąc: nie jest zachwycony
swoim krajem. Wystarczy wygooglować nazwisko prezydenta „Jacob Zuma” i prysznic
(ang. shower), aby dowiedzieć się, jaki sposób zapobiegania AIDS promował w
swoim kraju. W XXI wieku!
Reinhardt wyjechał pierwszy
(podróżował na motocyklu) i z trasy wysyłał nam informacje, w której wiosce
jest sklep (niezwykle cenne dla nas wiadomości: mieliśmy przed sobą 200 km
przed Park Narodowy!). Trzy dni później pod bar w Kongoli zajechały terenowe
samochody. Biały, dobrze zbudowany mężczyzna podszedł do Tomka:
- Jesteście z Polski?
- Tak.
- Mam coś dla was - człowiek
poszedł do samochodu, po czym wrócił z butelką lodowatej wody. - Reinhardt
kazał wam to przekazać.
Scena VI - Induna
Pod tym samym sklepem podeszła do
nas kobieta pytając, skąd jesteśmy i dokąd dzisiaj zamierzamy dotrzeć.
- Do Sibindy.
- Świetnie. Idźcie tam do szefa,
mówią na niego „induna”, zapytajcie go o nocleg. Na pewno się zgodzi, a wtedy
nikt was nie tknie.
Tak zrobiliśmy. Pod sklepem
spotkaliśmy mężczyznę, który powiedział, że induna mieszka 1,1 km stąd i że on
pojedzie przed nami samochodem, żeby nam wskazać drogę. Okazało się, że było
cztery razy dalej, a szef na pytanie „Co słychać?” odpowiedział „Bardzo źle, na
nic nie ma pieniędzy”. „Będzie trzeba zapłacić haracz”, przemknęło mi przez myśl.
Mężczyzna przyjął nas pod rozłożystym drzewem na zewnątrz swojej zagrody, zasiadł
dumnie na krześle i pomimo swojego całkiem dobrego angielskiego zażyczył sobie
tłumacza, którym był jego krewny.
Żeby nie przechodzić od razu do
sedna - w Afryce nie postępuje się jak w Europie, gdzie nie ma czasu na tematy
oboczne - wypytaliśmy go o wodę (mają kilka studni na panele słoneczne - ale
induna narzeka, bo musi iść do najbliższej aż 500m!), szkołę (jest podstawówka
i średnia), zaludnienie wioski (nie był w stanie podać liczby mieszkańców, ale
wciąż podkreślał, że to nie tylko ludzie - to też krowy, które muszą pić wodę)
i kościół (widzieliśmy po drodze rzymsko-katolicki). W końcu nadszedł czas na nasze
pytanie o nocleg. Zaczęłam oględnie:
- Podróżujemy na rowerach ze
Swakopmund…
- Swakopmund?! - rzucił szef, a
potem się roześmiał. - I’m afraid of you! (Boję się was!)
Lody zostały przełamane. Poszliśmy
wspólnie do parafii i tam zostaliśmy zakwaterowani: tuż pod ścianą kościoła J
Mężczyzna opiekujący się budynkiem pokazał nam jego - surowe i skromne w
naszych oczach - wnętrze, pobliskie przedszkole i kilka prostych lepianek, w
których przyjmują gości. W tym czasie na placu zebrało się kilka kobiet, które
zauważyły ruch przy kościele. Każda z nich przywitała się z nami i mieliśmy
wrażenie, że wszystkie czekają, żeby zobaczyć jak się tu urządzimy, więc na ich
oczach rozbijaliśmy namiot. Spytały kilka razy, czy nie potrzebujemy jakiejś pomocy
i wolno odeszły do swoich zajęć.
U Annette i Gerta |
Pod drzewkiem (przy drogach w Namibii dużo jest takich miejsc na odpoczynek) |
Kłusownik Shipipa |
Antykłusownik John |
Towane przygotowująca kolację dla całej rodziny |
Siostra Towane z mężem |
Na kawie z Reinhardtem |
Pod tym barem przekazano nam wodę od Reinhardta |
Induna - szef wioski Sibinda |
Kościół w Sibindzie (spaliśmy pod zadaszeniem z lewej strony) |
Nasz biwak widziany ze środka kościoła |
Kameleon |
Poranna noworoczna kawa |
Wspaniała opowieść, Elżbietko! Aż mnie "mrówki" przeszły! Pomyślnej drogi w Nowym Roku!
OdpowiedzUsuńPoduszka :)