wtorek, 10 marca 2015

Narzekanie podszyte nutką rasizmu


Z Zambii wyjechaliśmy już kilka tygodni temu. Potem przejechaliśmy przez Zimbabwe, oglądając i komentując otaczającą nas rzeczywistość. Kilka dni spędzonych w Mozambiku też dało nam parę powodów do komentarzy. Kiedy przemierzaliśmy Malawi nasuwały nam się podobne spostrzeżenia. Ludzie w tych krajach są niewątpliwie nastawieni przyjaźnie i poza nielicznymi wyjątkami spotykamy się z gościnnością, uśmiechem i zainteresowaniem. Ale…
Pewnie świętym gniewem zapałają wszyscy zwolennicy niesienia nieustającej pomocy głodującej i biednej Afryce. Wysyłania tam milionów dolarów wszelkiej maści zapomóg, setek specjalistów do spraw wszelakich - od edukacji szkolnej poczynając, przez zagospodarowanie złóż mineralnych, rolnictwo, rybactwo, drogownictwo, przetwórstwo po instruktorów kroju i szycia i nauczycielach mycia rąk. Zapewne oburzą się miłośnicy miłosierdzia, równości i obowiązku wsparcia nękanej wszelkimi możliwymi plagami Afryki, ale delikatnie powiedziawszy denerwuje mnie, kiedy widzę co się tutaj wyprawia. Pomijam oczywiście absurdalną niegospodarność pieniędzmi pomocowymi - o tym można poczytać w Internecie, ale piszę o tym, jakie te pieniądze wyrządzają szkody w Afryce. Moim zdaniem Afryka tych pieniędzy nie potrzebuje, bo spokojnie jest w stanie sama się utrzymać, ale kraje afrykańskie przyzwyczaiły się do pomocy z Zachodu i nie robią nic, by móc z tej pomocy nie korzystać. Od kilku tygodni naszym podstawowym wyzwaniem nie jest pokonywanie kolejnych kilometrów, stromych podjazdów, walka z tropikalnymi chorobami czy deszczami. Naszym kluczowym zmartwieniem jest zdobycie jedzenia. Ktoś powie, że to normalne - w końcu wszyscy wiedzą, że Afryka boryka się z problemem głodu. Tak. To się zgadza i możemy to odczuć każdego dnia próbując zaopatrzyć się w coś do zapełnienia żołądka. Jednak z naszych obserwacji wynika, że głód, a w zasadzie bardziej niedożywienie w Afryce, nie wynika z jej warunków naturalnych, ale winę za taki stan ponoszą w przeważającej mierze jej mieszkańcy. Tutaj nastąpi stwierdzenie mocno pod prąd tzw. poprawności politycznej: przeciętny czarny Afrykańczyk jest po prostu leniwy - by to stwierdzić wystarczy przejechać się przez kilka wiosek. Zastanawiamy się, jak można głodować w takim kraju jak chociażby Mozambik czy Malawi, o Zambii czy Zimbabwe nie wspomnę. Ogromne połacie dobrej jakości gleb, okres wegetacyjny przez okrągły rok (czyli zbiór plonów dwa, a nawet trzy razy w roku!), odpowiednia ilość deszczu i wód powierzchniowych (są oczywiście okresy suszy, które uniemożliwiają uprawę, ale przy wspominanych powyżej warunkach można zadbać o składowanie nadwyżek produkcji) dają niemal nieograniczone możliwości rozwoju rolnictwa. Potrzeba tylko jednego: pracy!
I tu zaczynają się problemy. Murzynowi po prostu się nie chce. Gdy podróżuje się przez Azję, widzi się setki ludzi na polach, pracujących od świtu do nocy. Kiedy jedziemy przez wioski afrykańskie, na polach możemy zauważyć pojedyncze kobiety, natomiast od wczesnych godzin porannych pod drzewami i przy barach w wioskach spotykamy setki mężczyzn całymi dniami pijących piwo i grających w warcaby czy bao. No i oczywiście wszędzie mnóstwo dzieci, czy to idących do lub ze szkoły, czy też zajmujących się młodszym rodzeństwem. Pracują zwykle kobiety i właśnie dzieci, a znacznie rzadziej mężczyźni. Można odnieść wrażenie, że wiek emerytalny mężczyzn w Afryce wynosi ok. 20 lat, po osiągnięciu którego udają się na zasłużony wypoczynek pod drzewo lub do baru, których w nawet najmniejszych wioskach jest przynajmniej kilka.
Zatrzymujemy się z nadzieją przy kolejnych miniaturowych wiejskich sklepach, że może uda się kupić coś do jedzenia poza ryżem, mąką kukurydzianą i niekiedy chlebem. Szukamy na przykład puszki z fasolą czy margaryny. Niestety, najczęściej bez powodzenia. Czasami w jednej wiosce potrafi być kilkanaście sklepików, w których ubogie zaopatrzenie wygląda jak „kopiuj-wklej” - bo skoro sąsiad na czymś zarabia, to ja też dam radę. Podobnie jest ze straganami z warzywami: stoi obok siebie kilkanaście kobiet i wszystkie sprzedają pomidory. Żadnej nie przyjdzie do głowy, że mogłaby mieć jeszcze cebulę i banany. Banany są w sąsiedniej wiosce i jej mieszkańcy handlują tylko nimi. Kilka wiosek dalej jest cebula czy awokado, ale pomidora już nie uświadczy, natomiast nie istnieje prawie zupełnie wymiana towaru. Dlaczego? Bo to wymaga wysiłku zarówno umysłowego, żeby to wykombinować, jak i fizycznego, żeby zawieźć towar do sąsiadów. A przecież znacznie łatwiej jest krzyknąć za białym: „Daj mi pieniądze, rower, wodę, butelkę, telefon!…”. A nuż trafi się jakiś poruszony ciężką sytuacją i rzuci coś ze swego przepastnego portfela.
W Malawi dzieci wracające ze szkoły nie potrafią się poprawnie przywitać po angielsku (mimo, że to jeden z dwóch języków urzędowych), ale każde umie zawołać za nami „Give me money!”. W Mozambiku mającym 2500 km wybrzeża kupowaliśmy ryby w puszkach sprowadzane z Indonezji, wiórki kokosowe z Wietnamu i masło orzechowe z RPA. Wszędzie można uprawiać doskonałej jakości warzywa, ale są tylko pomidory i rzadko cebula. W Jeziorze Malawi żyje 500 gatunków ryb, ale są dostępne tylko na jego wybrzeżu, bo nikt nie wpadnie na pomysł, żeby je transportować nieco dalej niż 2 km od brzegu i sprzedawać w wioskach, które nie mają dostępu do jeziora.
Wczoraj szukaliśmy miejsca, żeby się zatrzymać na dwie noce i odpocząć. Zaglądnęliśmy na dwa kempingi prowadzone przez czarnych, ale w końcu wybraliśmy ten, którego właścicielem jest biały. Jest tutaj schludnie, ładnie, wszystko działa, toalety są czyste, a z prysznica leje się woda. Bar jest funkcjonalny, dach nie przecieka, sofy proste ale wygodne, plaża przy jeziorze czysta. Na kempingu murzyńskim, gdzie wstąpiliśmy, były rozwalone krzesła, chwiejące się stoły, odrapany bar, toalety czuć było na 50 m, a na plaży leżały śmieci, beczki i strzępy siatki na krzywym boisku do siatkówki. A właściciel zdziwiony, że nikt się u niego nie zatrzymuje, mimo, że nocleg jest tani. Jakoś nie przyjdzie mu do głowy, że o interes trzeba trochę zadbać, ogarnąć, posprzątać, zrobić zachęcającą reklamę przy drodze. W lokalnych restauracjach niezmiennie króluje wołowina lub kurczak z simą (gotowaną papką z mąki kukurydzianej) albo frytkami. Z tym, że kurczaka najczęściej nie ma, a frytki są na bazarze, więc nie serwują w jadłodajni, bo po co, skoro można tam kupić? Wołowina w kiepsko przyprawionym sosie po długim przeżuwaniu niekiedy nadaje się do połknięcia. I jak tu się nie denerwować? Wokół warunki do uprawy i hodowli o jakich rolnik w Polsce może tylko pomarzyć, ale kraj cierpi z powodu niedożywienia i wyciąga rękę po pomoc z Zachodu. Bo przecież biednej i umęczonej przez kolonizatorów Afryce należy się rekompensata za lata wyzysku i niewolnictwa. I jakoś nikt nie chce zauważyć, że większość dobrych rzeczy w Afryce mimo wszystko pochodzi od tych właśnie znienawidzonych ciemiężców. Gospodarka Zimbabwe upadła, kiedy Mugabe wypędził stamtąd białych, podobnie stało się z Mozambikiem, a teraz dzieje się w RPA czy Namibii.
Ale trzeba oddać sprawiedliwość jednostkom, przez które nasze odczucia odnośnie Malawi nie są jednoznaczne. Wkurzamy się na podpitych młokosów, wyciągających rękę po drobne. Denerwujemy się na dzieci, które często nie znają po angielsku przywitania, ale potrafią zażądać pieniędzy. Irytuje nas poczucie, że jako anonimowi turyści jesteśmy w ich oczach niczym więcej jak tylko chodzącą walizką pieniędzy. Ale kiedy stajemy się konkretnymi ludźmi - tymi, którzy od trzech miesięcy jadą na rowerach, którzy dzisiaj potrzebują miejsca na nocleg - nie słyszymy próśb o pieniądze ani nie widzimy wyciągniętych rąk.  Spotyka nas serdeczność i zawsze otrzymujemy pomoc, a ludzie zapraszają nas do swoich domostw czy przynoszą wodę.

I tak to właśnie jest z tymi Afrykańczykami na naszej drodze… 

Jak to w sklepie...

Lokalne piwo Chibuku można za to dostać wszędzie - dla białego niestrawialne

Jezioro Malawi

Suszenie rybek usipa

Lokalni mają zamiłowani do kolorowych chrupek - te plus dziesiątki ciastek i napojów gazowanych zapełniają 95 % półek w sklepie

Podobnie jak mnóstwo rzeczy olej sprzedawany jest w porcjach jednorazowych, gdyż ludzi nie stać na zakup większych opakowań

Pracujące dziewczynki - kwintesencja Afryki (na razie noszą "tylko" po pół baniaka wody)

Jeden jedyny raz trafiliśmy w lokalnym barze na prawdziwą kawę  - w kraju, który ją produkuje!

Biała herbata i mandazi - wygląda lepiej, niż smakuje

Nasza kolacja: ryż ze smażonymi bananami - smakuje lepiej niż wygląda

Czasem (baaardzo rzadko) udaje się trafić na prawdziwe smakołyki: świeże frytki z wołowiną i sałatką

Lusungu - kobieta, przy której domu się rozbiliśmy - przygotowuje słodkie ziemniaki do sadzenia

1 komentarz: