czwartek, 19 marca 2015

Noc w szopie


Dopadła nas pora deszczowa. Zaczęło padać, ale jechaliśmy dalej. Potem zaczęło lać. Krople jak małe kamyki rozbijały się o kurtkę, którą zdążyłam na czas założyć. Jechaliśmy pod górę, znak przy drodze ostrzegał przed długim podjazdem, ale nie mogłam się zatrzymywać - nawet krótki postój w tej aurze oznaczałby mokre siodełko, a jakie uczucie towarzyszy siadaniu na takie potrafi sobie wyobrazić każdy, kto kiedyś nosił pieluchę ;-) Bardzo chciałam zobaczyć gdzieś dach, pod który można by się schronić. Bardzo chciałam…
…najpierw zobaczyłam fosforyzująco żółtą kurtkę Tomka. Nie ruszała się. Nie była na drodze. Jego postać stała pod dachem. Uff. Jechałam w deszczu, krople tętniły, Tomek podbiegł, żeby zabrać ode mnie rower:
- Biegnij pod dach, pomogę ci.
- Nie trzeba biec, i tak cała jestem mokra - odpowiedziałam człapiąc przez głębokie kałuże. Kurtka przeciwdeszczowa zatrzymuje wilgoć od zewnątrz, ale nie odparowuje człowieczej. Krótkie spodenki niestety nie są wodoodporne.
W szopie schroniło się już kilkoro dzieci i parę kobiet, które przydźwigały tu wielkie wory wypełnione ziemniakami. Zmieniłam koszulkę, założyłam suchy polar i przytuliłam się do Tomka. Nie wiem, czy to ich rozczuliło, czy to, że chciałam pomóc z workiem niesionym przez jedną z pań, ale chwilę później młoda dziewczyna przyniosła ogień: żarzące się węgle w małym, przenośnym „grillu”.
- Karibu - usłyszeliśmy. A więc to dla nas. To był najlepszy prezent, jaki mogliśmy w tamtej chwili otrzymać. Byliśmy na wysokości ponad 2000 m i gdy zaczęło lać, zrobiło się naprawdę chłodno. Z ust wydobywała się para, a mokre ubrania mocno nas wychładzały.
Grzałam ręce i stopy, stopy i ręce. Chwilę później przynieśli nam krzesełka. Zaczęli schodzić się nowi widzowie, chcieli zobaczyć wazungu, białych. Siedzieliśmy wokół małego paleniska i gotowaliśmy herbatę. Słodzenie stewią wzbudziło okrzyki zdumienia: „To cukier? Tak mało?”.
- Sukari kichaa, szalony cukier - roześmiałam się. - Taka mała łyżeczka wystarczy.
Dzieci położyły na węglach kilka ziemniaków. Też o takich zamarzyliśmy.
- Możemy kupić trochę? - zapytałam. Wreszcie mogłam porozumiewać się z miejscowymi w ich języku - suahili.
Adele, tak miała na imię dziewczyna od ognia, bez słowa wyszła i wróciła z pełną miską.
- Wystarczy? - zapytała.
Po moim „Tak” wybiegła, żeby je umyć. Potem przyniosła siatkę do grillowania i dopiero na niej poukładała ziemniaki. Nie zdążyliśmy nawet zadecydować, jak je przyrządzić! Zjedliśmy po kilka i patrząc sobie w oczy powiedzieliśmy po polsku: „Zjedlibyśmy coś”. Nadal byliśmy głodni. Zaczęliśmy główkować, co jeszcze mamy w sakwach. Niewiele, przecież mieliśmy dojechać do Mbeya na większe zakupy. Mamy ryż, trochę makaronu, pomidora i czosnek.
- Ta kobieta sprzedająca awokado jeszcze tu przyjdzie? - zapytałam Adele.
- Za chwilę wróci.
Ktoś przyniósł ugali (tutaj tak nazywają papkę z mąki kukurydzianej, którą w Zimbabwe nazywali sadza, a w Zambi nsima), ktoś skubał awokado. Skoro oni jedzą tu swoją kolację, to prędko nas nie opuszczą, myślałam. A skoro tak, to musimy ugotować na ich oczach.
Zdecydowaliśmy się na makaron. Tambi, jak mi powiedziały dzieci, tak to brzmi w suahili. Tego nie jedzą w domu - jadają chleb, ryż i ugali. No i ziemniaki.
- Macie w Polsce pola uprawne? - zapytała młoda kobieta.
- Tak.
- I co uprawiacie?
- Ziemniaki…
- Macie ziemniaki?! Myślałam, że to tylko w Tanzanii!
- …kukurydzę, pomidory. Można też kupić w sklepie awokado i banany, ale tych nie uprawiamy, bo przez kilaka miesięcy w roku jest bardzo zimno.
Kroję maleńkie ząbki czosnku i jedynego pomidora do pyrkającego oleju, w tym czasie pojawia się kobieta z awokado. Dwa duże owoce wystarczają - dorzucone do garnka tworzą świetny, jak się okazuje, sos. Miejscowi obserwują nas zdziwieni.
- Jecie coś takiego w domu? - pytam.
- Nie. Ale widziałam jak to robicie, spróbuję - mówi młoda kobieta.
Potem zaczyna się część rozrywkowa. Tomek robi miny do dzieci, śpiewa i wygibuje się, a oni się śmieją i śmieją. I raz po raz powtarzają, żebym go nauczyła suahili. Najlepiej szybko. Bwana yangu, mój pan (co jest tu równoznaczne z „mój mąż” J) wyciąga kolorowe gumki recepturki i pokazuje sztuczki. Znowu wybuchy zadziwienia. Niech nas nauczy!
W końcu matka Adele przychodzi zaprosić nas na nocleg do swojego domu. Wahamy się - po feralnym noclegu w domu pastora w Malawi (nie pisaliśmy o tym, ale może jeszcze kiedyś opowiemy J ). Mówimy, że mamy wszystko tutaj.
- A łóżko? - pytają zaraz dzieci.
- Łóżko nie, ale coś podobnego.

No i oczywiście chcą zobaczyć, wcześniej do domu nie pójdą. Rozkładamy więc plandekę, dmuchamy jedną matę (wszyscy po kolei podchodzą, żeby jej dotknąć i zrobić „och!”) i rozkładamy śpiwór. Mówię, że to zamiast koca - wchodzi się do środka i można spać. „Ajajaj!” słyszę tylko. Są usatysfakcjonowani, mogą iść. Ale przyjdą rano, obiecują. Na wszelki wypadek dopytują o której wyjeżdżamy J

Armagedon nasz codzienny :-)

Trochę wieje przez szpary, ale jest sucho

Przystawka

Suszymy się

Dzieci z wioski coraz więcej

Zadomawiamy się - "pranie" rozwieszone  ;-)

Na śniadanie chleb z pastą z awokado i czosnku (prawie guacamole!) - pyszności!

Nie wyjdą, dopóki nie zobaczą wszystkiego

Nauka sztuczek z gumkami (recepturkami)

Po ciężkiej nocy u pastora 

"Ciągle pada..."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz