wtorek, 10 marca 2015

Sceny zimbabweńskie


Już na granicy słyszymy ostrzeżenia:
- Chcecie tędy jechać na rowerach? Tu są lwy, mnóstwo lwów!
Po kolejnym podobnym zdaniu zaczynam czuć się nieswojo. „Może naprawdę nie powinniśmy na tym odcinku pedałować?”, myślę. Po wbiciu pieczątki ruszamy jednak w stronę dzikiej zwierzyny, korzystamy tylko z jednej rady: nie jechać nocą ani późnym popołudniem. Jest siedemnasta, więc zatrzymujemy się w restauracji już po zimbabweńskiej stronie.

Scena I - Marongora I

Kolejnego ranka ruszamy. Trasa jest całkiem łatwa, więc idzie szybko, cieszę się z każdego kilometra, na którym nie spotkaliśmy lwa. Pierwsze trzydziestka mija spokojnie, nie licząc ciężarówki i osobówki, które zatrzymały się, żeby ponowić próbę wzbudzania w nas strachu przed zwierzętami. Potem zaczyna się podjazd: 800 metrów w górę. Ciężko. Stajemy na postój, zaraz za nami zatrzymuje się samochód:
- Nie stójcie tutaj, wkoło są lwy!
Udaje nam się dotrzeć do Marongory, centrum rezerwatu łowieckiego, przez który przejeżdżamy. Zatrzymujemy się na chwilę, żeby zadać sakramentalne pytanie:
- Co z lwami?
Okazuje się, że są, ale nie wychodzą stadami na spotkanie człowieka. Najczęściej przed nim uciekają, chyba że są zranione albo mają przy sobie młode. I jeszcze kiedy jest deszcz: nie lubią błota, więc wychodzą spać na asfalt. Generalnie w ciągu dnia jest bezpiecznie, należy jednak unikać jazdy wieczorami i nocą.    

Scena II - Marongora II

Niedaleko stamtąd jest osada, w której szukamy zimnej Coca-Coli. W sklepie siedzi mężczyzna z piwem.
- Jestem ranger’em - mówi, po krótkiej wymianie pozdrowień. - Poluję na kłusowników.
- ?
- Kiedy taki wskoczy do wody, nie możemy do niego strzelać. Ale ja czasami strzelam, jeśli jest jeszcze blisko brzegu. Rzeka poniesie, nikt nic nie będzie wiedział. To szybsze i skuteczniejsze niż przekazywanie go policji zambijskiej.
Historia tak mnie zaskakuje, że w pierwszej chwili nie wiem, o czym człowiek mówi. O rzece Zambezi, dzielącej kraje, o tym, jak kłusownicy próbują ostatniej szansy ucieczki.
- A na lądzie? Możecie zabić? - pytam.
Mężczyzna zaczyna się śmiać.
- Jeśli my nie strzelimy wcześniej, to oni wycelują w nas.
- Jak to wygląda?
- Idziemy grupą, trzech-czterech, nie rozmawiamy dużo, wszystko pokazujemy gestami albo używamy gwizdów, żeby się porozumiewać. Mamy broń, jedzenie i wodę, namiot nie zawsze. Takie eskapady trwają kilka dni, czasem tydzień, najczęściej wiemy wcześniej, w której części buszu szukać. A jak znajdziemy - mężczyzna składa się jak do broni i odpala. Zadaję bardzo naiwne pytanie:
- Zabiłeś już kogoś?
Mężczyzna znowu zaczyna się śmiać.
- Wielu - mówi wreszcie.
- Jak wielu?
- Nie liczę. Wielu.
- Ilu ich jest podczas jednej akcji? Ile tych akcji w roku?
- Kłusują po trzech-czterech, czasem pięciu. Wychodzimy kilka razy w roku, może dziesięć. A ja w zawodzie jestem 29 lat! - mężczyzna zaczyna się śmiać.
- Co robicie z zabitymi?.....

Scena III - Cornerstore

Na noc zatrzymujemy się koło sklepu. Czekamy aż się trochę ściemni, więc zamiast rozbijać namiot, wyciągamy kuchenkę i gotujemy herbatę. Ochy i achy towarzyszą rozpalaniu, zdziwienie, że taki mały sprzęt daje takie możliwości, najbardziej jak zwykle zainteresowane są kobiety, ale i mężczyźni wychodzą z baru, żeby popatrzeć. Chwilę rozmawiamy z Lutope, chłopak po chwili mówi:
- Moglibyście przenocować tutaj obok, właściciel domu się godzi.
Tak oto schroniliśmy się w zabudowaniach opuszczonej farmy. To jest istotne, ponieważ pociągnęłam chłopaka za język, rozmowie przysłuchiwał się obecny właściciel domu, który nie mówi wiele po angielsku, ale nie podoba mu się, że młody tyle rozmawia z obcymi. Bo po co mówi im, że dom należał kiedyś do Anglika? Że podczas reformy rolnej w 2000 r. czarnoskóry przejął posesję? Dlaczego opowiada, że kiedyś państwo dobrze prosperowało, a teraz jest gorzej i gorzej? Mężczyzna nie rozumie wszystkiego, ale najwyraźniej wyłapuje pojedyncze słowa, bo po chwili woła chłopaka. Lutope wraca do nas tylko na dwa zdania:
- Nie podoba mu się, że z wami rozmawiam. Muszę iść.

Scena IV - Karoi

Repelentu na komary pomaga mi szukać właściciel supermarketu. Mówię mu, że jestem tu z mężem, że jedziemy przez Afrykę na rowerach. Wychodzi ze mną na zewnątrz, chwilę rozmawiamy.
- Czego wam potrzeba?
- Internetu. A ja zawsze marzę o dobrej kawie - uśmiecham się.
Dostajemy hasło do jego Wifi, a potem zaproszenie do domu. Przy świetnej czarnej z mlekiem słuchamy opowieści o jego życiu.
- Wychowałem się na farmie, ale podczas reformy rolnej ją straciliśmy. 3 000 ha w dwa tygodnie! Mój ojciec przyjechał tu z Indii w ’57, na wszystko sam zarobił. Odszkodowanie? Nic! Przyszedł człowiek z pismem, była w nim informacja, że mamy na wyprowadzkę dwa tygodnie.
- Można było się sądzić?
- Żeby pójść prosto do więzienia?
Mahendra mówi przyciszonym głosem. W domu jest gosposia i młody, ciemny chłopak - nie wiem, kim jest. Mężczyzna nie jest pierwszym, który w tym kraju zachowuje się, jakby ściany miały uszy.
- Mówili nam „Wynoście się!”. Ale gdzie ja się miałem wynieść? Ja się tu urodziłem, tu jest mój dom! Widzicie, kiedyś nie byliśmy akceptowani, bo nie byliśmy biali. A teraz nie jesteśmy wystarczająco czarni! - mężczyzna zaczyna się śmiać.

Scena V - Harare I

Niedługo po wjeździe do stolicy Tomek się zatrzymuje:
- Zobacz, ambasada Malawi. Może podjedziemy zapytać o wizy?
O wjazd do Malawi się martwiliśmy, informacje w sieci nie są budujące: na granicy lądowej można dostać wizę za 50 $ tylko na dwa dni, w tym czasie trzeba dotrzeć do Lilongwe i tam wyrobić wizy długoterminowe za kolejne 70 $. Ale na granicy lądowej nie zawsze wpuszczają, a my i tak nie mamy szans dojechać w dwa dni do stolicy.
Na bramie ambasady siedzi znudzony ochroniarz.
- Tak?
- Potrzebujemy wiz.
- Zamknięte.
-?
- Zamknięte. Czynne od 9 do 12.
- Jak to zamknięte? - pytam. - Przed bramą jest informacja, że czynne od 9 do 12 i od 14 do 16:30. Jest 14:30.
- OK, idźcie tam - pokazuje palcem w stronę budynku. Wygląda, jakby za chwilę miał zasnąć.
Przez zakratowane okno rozmawia z nami sympatyczna, młoda kobieta. Zaczynamy od naszej chwytającej za serce śpiewki: „Jesteśmy w podróży poślubnej, podróżujemy na rowerach, przejechaliśmy już 3 000 km…”. Jest odzew: kobieta się odwraca i bez słowa drukuje formularze. My - pod oknem, również w milczeniu - uradowanymi minami przekazujemy sobie pozytywne zaskoczenie.
- Potrzebuję ksero paszportu, dwa zdjęcia paszportowe i ksero wizy zimbabweńskiej. To musicie wypełnić i napisać list z prośbą o wizę.
- Mamy wszystko, brakuje nam tylko ksera wizy Zimbabwe, nie można by tego jakoś tutaj… - próbuję.
- Muszę zapytać szefa.
Szef się godzi i chwilę później na kolanie piszemy listy motywacyjne z naszą wypróbowaną historyjką. Szef chyba dał się zmiękczyć, bo po chwili kobieta woła nas i mówi, że wyrobi nam wizy na miejscu, mamy tylko siedzieć i czekać.
Po dwóch godzinach jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami przepustki do Malawi! J

Scena VI - Harare II

Zatrzymałam się zaraz za budynkiem Sądu Najwyższego, żeby zrobić zdjęcie ulicy w centrum miasta. Jest piękne, a na tle stolic afrykańskich naprawdę się wybija. Zanim naciskam spust migawki, jakiś przechodzień rzuca:
- Nie wolno fotografować.
Ale już jest policjant. Z kałasznikowem, który trzyma w obu dłoniach, jakby lada chwila miał ruszyć do ataku.
- Chcieliście zrobić zdjęcie?
- Ulicy…
- Nie wolno. Nie wolno się zatrzymywać przed budynkiem Sądu. Nie wolno tu chodzić.
- Ok, ok…
- Miał odbezpieczony karabin - rzuca mi Tomek, kiedy znikamy mu z oczu. Ups.
Piękne wieżowce, banki, aleja palm Bismarcka - ale fotografować nie wolno. Chwalić się stolicą - nie wolno. Cóż, wypijemy chociaż kawę. Ale w Baker’s Inn jej nie ma.
- Spytajcie w Chelsea - mówi chłopak.
- Jest kawa? - pytamy kelnerkę.
- Jest. Nesquick.
- A inna?
- Ricoffy.
Ricoffy mamy w sakwie - raczej namiastka kawy, bo więcej w niej cykorii.
- Zapytajcie na górze - mówi jeszcze dziewczyna.
Na górze jest restauracja.
- Kawy nie ma, ale jest sadza z wołowiną.
Sadzę (gęstą papkę z mąki kukurydzianej) można zjeść na kolację, a tu dopiero jedenasta. Nie poddajemy się i w końcu udaje się znaleźć Creamy Inn. Z prawdziwą kawą. I lodami.

Jest kawa w stolicy Zimbabwe!

Ranger z Marongory

Opuszczona farma w Cornerstore

Śniadanie w pustym wnętrzu

Z Mahendrą w jego obecnym domu

Największy spichlerz w Afryce, świadek dawnej świetności Zimbabwe (Lion's Den)

W Zimbabwe wreszcie pojawiły się baobaby w większej ilości

Aureolka na chmurze (odbicie naszej ;-p )

Piękne położone cmentarzysko samochodów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz