wtorek, 10 marca 2015

Wycieczka do Botswany ;-)


Moja żona Elżbietka (oby żyła w zdrowiu, szczęściu i pomyślności) opuściła mnie i na blisko 3 tygodnie udała się na Madagaskar w szczytnym celu pozyskania funduszy na nasz bilet powrotny do kręgu kultury europejskiej. W tym czasie ja, tęskniący mąż, żeby zabić czas oczekiwania na Jej powrót wyjechałem na wycieczkę do pobliskiej Botswany, by zobaczyć nowy kraj i zabić dłużący się czas oczekiwania na powrót małżonki.
Cóż mogę powiedzieć o Botswanie? Chcecie jednym zdaniem? Proszę: krajobrazowo nuda - „nic się nie dzieje, aż się chce wyjść z kina”! I pewnie każdy zakrzyknie - ależ jak to?! Nuda w Botswanie? To nie jest możliwe!!! Oczywiście jeśli mamy obraz Botswany wyniesiony z filmów, w których Krysia Czubówna usypia nas swoim pięknym, niskim głosem, to owszem, takie stwierdzenie może wywołać zdziwienie i bunt. Jednak jeśli jedzie się przez ten kraj rowerem, to sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Zrobiłem w tym kraju grubo ponad tysiąc kilometrów i w zasadzie cały czas jechałem przez busz. Nic, tylko krzaki i niewysokie drzewa. Czasami proste odcinki miały po 40-50 km, więc wrażenie ubywania dystansu  było mocno zaburzone: zmienność krajobrazu jak na bieżni w osiedlowym klubie fitness.
Ale… zawsze jest jakieś ale, więc i tym razem go nie zabrakło. Po pierwsze zaraz  po przepłynięciu promem rzeki Zambezi i wylądowaniu po stronie botswańskiej z krzaków wyskoczyło stado guźców (chyba najbrzydszych zwierząt na świecie). Gdy tylko zwolniłem, żeby zrobić im zdjęcie, wszystkie zerknęły na mnie złowrogo, warknęły coś niemiłego pod nosem i tym sposobem skutecznie zmniejszyły moje fotograficzne zapędy. Kilka kilometrów dalej pierwsze stado słoni: jakieś 15 osobników różnej wielkości, wieku i płci pasie się spokojnie tuż przy drodze.  Zatrzymuję się i czekam. Samochody ostrożnie przejeżdżają, a ja stoję. Po kilkunastu minutach zatrzymuje się szarym pickupem jakaś kobieta i pyta na co czekam - takim tonem jakby mówiła: „Czego ty tu biały idioto szukasz z tym rowerem?”. W końcu jednak eskortuje mnie przez kilkaset metrów, a ja chowam się za jej samochodem przed bystrym słoniowym wzrokiem. Chwilę później podobna historia, tylko eskorta znacznie milsza. Dzięki takiemu chowaniu się za samochodami da się w miarę bezpiecznie poruszać między stadkami słoni.
Rzadko korzystam z kempingów: śpię najczęściej w buszu, ze dwa razy na stacji benzynowej, przy posterunku policji, na bramie parku narodowego czy przy przekaźniku GSM, gdzie zawsze jest strażnik i co najważniejsze woda. Południowa część mojej botswańskiej wycieczki to tereny potężnych farm, gdzie hoduje się głównie krowy oraz trochę kóz i owiec. Nam farma kojarzy się z pastwiskiem - w Botswanie jest to ogrodzone kilka tysięcy hektarów buszu. Wszyscy ostrzegają mnie przed lwami, ale kiedy pytam czy ktoś tu kiedyś jakiegoś widział, trudno znaleźć taką osobę. Niezmiernie mnie zaskoczyło ciągnące się setkami kilometrów elektryczne ogrodzenie, oddzielające północną część kraju od południowej, mające zapobiegać przemieszczeniu się dzikich zwierząt.
  Ludzie w Botswanie robią wrażenie znacznie mniej serdecznych niż w Zambii, ale nigdzie nie spotkałem się z przejawami niechęci. Są pomocni, gdy zapyta się o drogę, sklep czy kemping, ale raczej sporadycznie ktoś sam zapyta czy nie potrzebuję wsparcia. Niemniej jednak zdarzają się miłe wyjątki: czasem ktoś przyniesie zimny napój czy poczęstuje „fetkejkiem” (prymitywną wersją naszego pączka, który sądząc po zapachu raczej nie był smażony na oleju jadalnym), zdarzają się również propozycje podwózki: „Wrzuć rower na ciężarówkę, to cię podrzucę ze 100 km, bo gdy patrzę na ciebie to cierpię…”.
Oczywiście niezmienne zdziwienie wywołuje fakt, że nikt mi/nam za tę jazdę nie płaci i że męczę się/męczymy się za nasze własne pieniądze. W jednym z barów na stacji benzynowej przysiadła się do mnie sporej wielkości młoda dziewczyna, jak się okazało ktoś na kształt menadżera. Zaczęła wypytywać o moją podróż i tłumaczyć to na język sotswana swojej jeszcze potężniejszej kierowniczce. Oczy tej drugiej robiły się coraz większe, opadła na plastikowe krzesło, które aż jęknęło z wysiłku. Kiedy usłyszała, że jadę z żoną, a zaczęliśmy naszą podróż półtora miesiąca temu w Namibii, powiedziała tylko: „yyyyy…!” (coś a la „o ja pierdziu…!”). Pytanie: „aaaaayyoo…?”. Moja odpowiedź: „Do Mombasy”.  Znowu zmięła w ustach „yyyyy…” i wyszła.   Tutaj to jest zupełnie niepojęte, że można się tak męczyć i jeszcze samemu za to płacić. No i te tysiące lwów, które czyhają na każdym kroku, a my, nieświadome makuły (białe ludzie), tylko narażamy się na śmierć w paszczy potwora!

Czy warto pojechać do Botswany? Oczywiście! Jest kilka spektakularnych parków narodowych (chociażby Chobe czy Okawango) z ogromną ilością wszelakich zwierząt znanych ze wspomnianych wyżej filmów wyświetlanych w niedzielne przedpołudnia, ale wymaga to zupełnie innego transportu niż nasz. Bez samochodu z napędem 4x4 nie zostaniemy wpuszczeni na teren żadnego parku. Nawet autem najlepiej jechać w grupie, bo drogi często są trudno przejezdne i czasem niezbędna jest pomoc drugiego pojazdu. Jeśli mamy taki pojazd, czy to swój czy wypożyczony, to wrażenia są zupełnie unikalne. Poza tym Botswana to kraj bogaty, w miastach są dobrze zaopatrzone sklepy, główne drogi doskonałej jakości, a kierowcy kulturalni i w większości przestrzegający przepisów. W wioskach jest elektryczność i woda, a rząd wdraża skuteczne programy antykorupcyjne (ewenement w Afryce!) i dba o ochronę zwierząt. Oczywiście trudno to porównać z krajami europejskimi, ale bez wątpienia na tle Czarnego Lądu Botswana wybija się na plus. Zdecydowanie polecam. Ale z radością wracam do Zambii…;)

Prom do Botswany

Krajobrazowo: nuda :-)

Stadko słoni

Kierowniczka 

"Uwaga na zwierzęta, zwłaszcza nocą"

Pyszna kawa i "fetkejki"

Kość słoniowa :-)

Wychodek też może być śliczny

Czekając na autobus

Mama-fryzjer

"Jak mi smutno bez mojej żony - oby żyła w zdrowiu... ;)"

Żona wróciła i rozpakowała bagaże :-D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz