Moja żona
Elżbietka (oby żyła w zdrowiu, szczęściu i pomyślności) opuściła mnie i na
blisko 3 tygodnie udała się na Madagaskar w szczytnym celu pozyskania funduszy
na nasz bilet powrotny do kręgu kultury europejskiej. W tym czasie ja, tęskniący
mąż, żeby zabić czas oczekiwania na Jej powrót wyjechałem na wycieczkę do
pobliskiej Botswany, by zobaczyć nowy kraj i zabić dłużący się czas oczekiwania
na powrót małżonki.
Cóż mogę
powiedzieć o Botswanie? Chcecie jednym zdaniem? Proszę: krajobrazowo nuda - „nic
się nie dzieje, aż się chce wyjść z kina”! I pewnie każdy zakrzyknie - ależ jak
to?! Nuda w Botswanie? To nie jest możliwe!!! Oczywiście jeśli mamy obraz
Botswany wyniesiony z filmów, w których Krysia Czubówna usypia nas swoim pięknym,
niskim głosem, to owszem, takie stwierdzenie może wywołać zdziwienie i bunt.
Jednak jeśli jedzie się przez ten kraj rowerem, to sytuacja wygląda zupełnie inaczej.
Zrobiłem w tym kraju grubo ponad tysiąc kilometrów i w zasadzie cały czas jechałem
przez busz. Nic, tylko krzaki i niewysokie drzewa. Czasami proste odcinki miały
po 40-50 km, więc wrażenie ubywania dystansu było mocno zaburzone: zmienność krajobrazu jak
na bieżni w osiedlowym klubie fitness.
Ale… zawsze
jest jakieś ale, więc i tym razem go nie zabrakło. Po pierwsze zaraz po przepłynięciu promem rzeki Zambezi i wylądowaniu
po stronie botswańskiej z krzaków wyskoczyło stado guźców (chyba najbrzydszych
zwierząt na świecie). Gdy tylko zwolniłem, żeby zrobić im zdjęcie, wszystkie
zerknęły na mnie złowrogo, warknęły coś niemiłego pod nosem i tym sposobem skutecznie
zmniejszyły moje fotograficzne zapędy. Kilka kilometrów dalej pierwsze stado
słoni: jakieś 15 osobników różnej wielkości, wieku i płci pasie się spokojnie
tuż przy drodze. Zatrzymuję się i
czekam. Samochody ostrożnie przejeżdżają, a ja stoję. Po kilkunastu minutach
zatrzymuje się szarym pickupem jakaś kobieta i pyta na co czekam - takim tonem
jakby mówiła: „Czego ty tu biały idioto szukasz z tym rowerem?”. W końcu jednak
eskortuje mnie przez kilkaset metrów, a ja chowam się za jej samochodem przed
bystrym słoniowym wzrokiem. Chwilę później podobna historia, tylko eskorta
znacznie milsza. Dzięki takiemu chowaniu się za samochodami da się w miarę
bezpiecznie poruszać między stadkami słoni.
Rzadko
korzystam z kempingów: śpię najczęściej w buszu, ze dwa razy na stacji
benzynowej, przy posterunku policji, na bramie parku narodowego czy przy przekaźniku
GSM, gdzie zawsze jest strażnik i co najważniejsze woda. Południowa część mojej
botswańskiej wycieczki to tereny potężnych farm, gdzie hoduje się głównie krowy
oraz trochę kóz i owiec. Nam farma kojarzy się z pastwiskiem - w Botswanie jest
to ogrodzone kilka tysięcy hektarów buszu. Wszyscy ostrzegają mnie przed lwami,
ale kiedy pytam czy ktoś tu kiedyś jakiegoś widział, trudno znaleźć taką osobę.
Niezmiernie mnie zaskoczyło ciągnące się setkami kilometrów elektryczne ogrodzenie,
oddzielające północną część kraju od południowej, mające zapobiegać
przemieszczeniu się dzikich zwierząt.
Ludzie w Botswanie robią wrażenie znacznie mniej serdecznych niż w
Zambii, ale nigdzie nie spotkałem się z przejawami niechęci. Są pomocni, gdy
zapyta się o drogę, sklep czy kemping, ale raczej sporadycznie ktoś sam zapyta
czy nie potrzebuję wsparcia. Niemniej jednak zdarzają się miłe wyjątki: czasem
ktoś przyniesie zimny napój czy poczęstuje „fetkejkiem” (prymitywną wersją
naszego pączka, który sądząc po zapachu raczej nie był smażony na oleju
jadalnym), zdarzają się również propozycje podwózki: „Wrzuć rower na ciężarówkę,
to cię podrzucę ze 100 km, bo gdy patrzę na ciebie to cierpię…”.
Oczywiście
niezmienne zdziwienie wywołuje fakt, że nikt mi/nam za tę jazdę nie płaci i że
męczę się/męczymy się za nasze własne pieniądze. W jednym z barów na stacji benzynowej
przysiadła się do mnie sporej wielkości młoda dziewczyna, jak się okazało ktoś
na kształt menadżera. Zaczęła wypytywać o moją podróż i tłumaczyć to na język
sotswana swojej jeszcze potężniejszej kierowniczce. Oczy tej drugiej robiły się
coraz większe, opadła na plastikowe krzesło, które aż jęknęło z wysiłku. Kiedy
usłyszała, że jadę z żoną, a zaczęliśmy naszą podróż półtora miesiąca temu w
Namibii, powiedziała tylko: „yyyyy…!” (coś a la „o ja pierdziu…!”). Pytanie: „aaaaayyoo…?”.
Moja odpowiedź: „Do Mombasy”. Znowu
zmięła w ustach „yyyyy…” i wyszła. Tutaj to jest zupełnie niepojęte, że można się
tak męczyć i jeszcze samemu za to płacić. No i te tysiące lwów, które czyhają
na każdym kroku, a my, nieświadome makuły
(białe ludzie), tylko narażamy się na śmierć w paszczy potwora!
Czy warto
pojechać do Botswany? Oczywiście! Jest kilka spektakularnych parków narodowych
(chociażby Chobe czy Okawango) z ogromną ilością wszelakich zwierząt znanych ze
wspomnianych wyżej filmów wyświetlanych w niedzielne przedpołudnia, ale wymaga
to zupełnie innego transportu niż nasz. Bez samochodu z napędem 4x4 nie
zostaniemy wpuszczeni na teren żadnego parku. Nawet autem najlepiej jechać w
grupie, bo drogi często są trudno przejezdne i czasem niezbędna jest pomoc
drugiego pojazdu. Jeśli mamy taki pojazd, czy to swój czy wypożyczony, to
wrażenia są zupełnie unikalne. Poza tym Botswana to kraj bogaty, w miastach są dobrze
zaopatrzone sklepy, główne drogi doskonałej jakości, a kierowcy kulturalni i w
większości przestrzegający przepisów. W wioskach jest elektryczność i woda, a rząd
wdraża skuteczne programy antykorupcyjne (ewenement w Afryce!) i dba o ochronę
zwierząt. Oczywiście trudno to porównać z krajami europejskimi, ale bez
wątpienia na tle Czarnego Lądu Botswana wybija się na plus. Zdecydowanie polecam.
Ale z radością wracam do Zambii…;)
|
Prom do Botswany |
|
Krajobrazowo: nuda :-) |
|
Stadko słoni |
|
Kierowniczka |
|
"Uwaga na zwierzęta, zwłaszcza nocą" |
|
Pyszna kawa i "fetkejki" |
|
Kość słoniowa :-) |
|
Wychodek też może być śliczny |
|
Czekając na autobus |
|
Mama-fryzjer |
|
"Jak mi smutno bez mojej żony - oby żyła w zdrowiu... ;)" |
|
Żona wróciła i rozpakowała bagaże :-D |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz