sobota, 18 kwietnia 2015

Zostało nam jeszcze cztery dni


Nadal pedałujemy, ale w myślach pałaszujemy już obiad na weselu kuzynki Eli - idziemy na nie dwa dni po wylądowaniu w Polsce. Od dwóch miesięcy ta myśl trzyma nas przy życiu ;-) Za nami Uganda i prawie cała Kenia, dwa kraje jakże różne od tego, co widzieliśmy wcześniej.
Już po przekroczeniu granicy ugandyjskiej wiemy, że łatwo nie będzie - ruch samochodowy bez porównania większy niż w poprzednich krajach. Ogromna ilość ciężarówek i matatu (małych busów o nieograniczonej pojemności) przejeżdża niekiedy o centymetry od naszych rowerów, zupełnie nie zważając na bezpieczeństwo, przepisy czy pierwszeństwo na drodze. Jazdy nie ułatwiają codzienne deszcze - najtrudniejszy odcinek mieliśmy przed Mbarara: 25 km jazdy po właśnie przebudowywanej drodze. Czerwone błoto oblepia nasze rowery, a przejeżdżające samochody chlapią na nas rudą, gęstą wodą. Odkrywam kolejne strony osobowości mojej żony. Ta kobieta ponownie mnie zaskakuje: nie przypuszczałem że zna taką ilość słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Rzuca nimi w przejeżdżających za blisko niej kierowców, którzy z uśmiechem na twarzach jadą dalej nie zdając sobie sprawy, jak wyszukane epitety podążają ich śladem.
(Piszę ten post w świetle czołówki, ponieważ moja żona zepsuła świetlówkę. Nic szczególnego nie zrobiła - próbowała ją włączyć. Tak twierdzi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ten zbieg okoliczności… wczoraj stało się to samo. Jutro sam będę włączał światło).
Gdzieś po drodze spotykamy chłopaka z RPA, który wraca do domu rowerem z… Tajwanu! Zaledwie rok. To on polecił nam, żeby nie jechać główną drogą na Kampalę, tylko popłynąć promem na wyspę Bugala, największą w archipelagu wysp Ssese na Jeziorze Wiktorii i po przejechaniu jej wsiąść na prom do Entebbe. Tak też zrobiliśmy. Z malutkiej wioski Bukakata przedostaliśmy się promem do luku i stamtąd wyruszyliśmy rowerami wzdłuż wyspy Bugala. Kiepskiej jakości czerwona, niekiedy błotnista droga, wiodła nas na drugą stronę wyspy. Niewygody podróżowania rekompensowały piękne widoki i znikomy ruch samochodowy. Mogliśmy cieszyć się urokami lasu deszczowego i od czasu do czasu prześwitującego przez niego Jeziora Wiktorii, największego zbiornika wodnego w Afryce.
Prom do oddalonego o ok. 100 km Entebbe wyruszał następnego dnia o 8 rano. Za radą pracowników przystani zjawiliśmy się nieco wcześniej, ale mimo to nie było już miejsc siedzących pod dachem. W związku z tym spędziliśmy czterogodzinną podróż na pokładzie, ale na szczęście deszcz nie padał zbyt mocno i mimo wiatru nie zmarzliśmy za bardzo. Kiedy dotarliśmy do Entebbe i chcieliśmy zejść na ląd, jeden z pracowników promu zatrzymał nas i oznajmił, że musimy uiścić dodatkową opłatę za przewóz rowerów w wysokości tysiąca szylingów za sztukę (ok. 1,30 zł). Kiedy udałem się do kasjera, który pobierał opłaty i wystawiał kwitki, usłyszałem, że cena wynosi 2 tys. za rower, ale zaraz wtrącił się inny pracownik podnosząc cenę do 3 tys. Kwota była śmieszna, ale takie traktowanie i wymyślanie ceny z kapelusza podniosło nam ciśnienie.  Zaczęliśmy ostrą dyskusję z pracownikami promu o płaceniu za kolor skóry, do której włączył się także kapitan. Kiedy zażądaliśmy oficjalnego cennika, kapitan powiedział, że mają takowy w ministerstwie i tam możemy to sprawdzić! Wiedzieli doskonale, że tego nie zrobimy. Po kilku minutach słownej przepychanki nie chcąc tracić więcej czasu poszedłem z powrotem do kasjera. Zapytałem go, jaka jest teraz cena za przewóz. „Daj mi cztery tysiące i będzie OK”, odpowiedział. Ja na to: „Dam trzy i będzie OK”. Wyciągnąłem rękę z banknotami, a on wypisał kwit. Wróciłem do Eli i rowerów i powiedziałem, że już zapłacone, machnąwszy rachunkiem przed oczami kapitana tak, żeby nie mógł zobaczyć kwoty. Opuściliśmy pokład.
Do Kampali jechaliśmy w deszczu. Piętnaście kilometrów przed miastem zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, żeby zadzwonić do Pascala, którego Ela poznała dwa lata temu. Jakiś czas później usłyszeliśmy jego głos: „Jedźcie za mną”. Mężczyzna przyjechał, żeby nas eskortować do swojego domu! (Na tej samej stacji zobaczyliśmy też nagłówek gazety: „Horror! 150 osób w Kenii zginęło” - wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że chodzi o Garissę).
Spędziliśmy w towarzystwie Pascala wspaniały wieczór. Zjedliśmy świetną kolację i przy kawie słuchaliśmy opowieści o Ugandzie oraz o Kongo, gdzie Pascal się urodził. Rano przywitał nas talerz z czekoladowymi jajkami! Zamiast pisanek była jajecznica, do tego ser żółty, sok mango i ugandyjska kawa. Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę - mieliśmy przed sobą jeszcze ponad tysiąc kilometrów i tylko dwa tygodnie na wykonanie tego planu. Gdybyśmy nie wiedzieli, że są Święta Wielkanocne, nie zorientowalibyśmy się w mieście: wszystko wyglądało tak, jak w każdą inną niedzielę. Większość sklepów była otwarta, ludzie krzątali się koło swoich biznesów, a na drodze panował ruch jak co dzień. Mijaliśmy po drodze kościoły, ale nie było widać przy nich tłumów jak w Polsce i wyglądały na zamknięte, tylko z jednego miejsca dobiegł nas śpiew świątecznego „Alleluja!”.

W drodze ku Kenii zatrzymaliśmy się w Jinja, gdzie wreszcie udało nam się kupić pocztówki - rzecz trudniej dostępną w Afryce niż sucha krakowska ;-)

Czerwone błoto...

...oblepia nam rowery

Posiłek dzielimy z ptactwem przelotnym.

Prom na  wyspę Bugala

Tegoroczne pisanki ;-)

Droga przez wyspę

Jezioro Wiktorii

Wigilia paschalna u Pascala ;-)

Element wielkanocny na naszym stole ;-)

Bydło Ankole - rogi stanowią znaczną część masy krowy 

Kadhai paneer - pyszny świąteczny obiad w indyjskiej restauracji w  Lugazi

1 komentarz:

  1. Niezwykle ciekawa podróż, bardzo miło czyta się te posty, mega zazdroszczę. Ja na razie stawiam na wycieczki rowerowe po Polsce, tu bagażniki od http://www.amos.auto.pl świetnie się sprawdzają. Może kiedyś też odwiedzę jednak Afrykę:)

    OdpowiedzUsuń