czwartek, 2 kwietnia 2015

Gwiezdne wojny


Któregoś dnia wyruszyliśmy piękną czerwoną drogą z Paranawe do Kabwe leżącego nad brzegiem Jeziora Tanganika. Z mapy wynikało, że jest to po prostu niewielka wioska, ale już po drodze zorientowaliśmy się, że zmierzamy na inną planetę: lecieliśmy w Kosmos. Po wyjściu z atmosfery ziemskiej, której ostatnimi śladami były ciężarówki dowożące mąkę kukurydzianą z Ziemi do Kabwe, niedługo za Paranawe dostaliśmy się w pas meteorów. To były muchy tse-tse. Zaatakowały nas z nieprawdopodobną zaciętością i ścigały przez 40 kilometrów do samego Kabwe. Nie było możliwości, żeby uchronić się od ich bolesnych ukąszeń. Siadały na nas, na rowerach i naszych bagażach, kąsały przez ubranie. Jedyną szansą zmniejszenia ilości ugryzień była jak najszybsza jazda. Na szczęście droga wiodła lekko w dół. Jej jakość była dość kiepska, ale poruszaliśmy się na tyle szybko, żeby unikać większości ugryzień, ale te mimo wszystko spowodowały poważne straty w naszych organizmach. Przejechaliśmy 40 km bez odpoczynku, bo każdy postój powodował zmasowany atak.  Ela płakała z bolu i strachu przed spiaczka afrykanska, to był jedyny dzień, kiedy chciała wracać do domu. Była cała pogryziona i w wielu miejscach spuchnięta, choć nie jest na nic uczulona.
W końcu udało nam się wylądować w Kabwe. Zmęczeni i pogryzieni zadekowaliśmy się w hoteliku…. Filigranowy pokój mieliśmy zasiedlić początkowo na jedną noc, bo następnego dnia o godzinie 16:00 łódź transportująca ładunek mąki kukurydzianej do Konga miała nas podrzucić na sąsiednią planetę Sebwesa. Ale musieliśmy poczekać.
Po odpoczynku i kąpieli udaliśmy się do centrum tzw. miasta, żeby coś zjeść. Kabwe zamieszkane jest przez kosmitów w kolorze czarnym o umysłach zupełnie dla nas nieogarnialnych. Zawiłe ścieżki, którymi podążają ich myśli, są dla nas trudne do wyśledzenia. Mimo bliskości jeziora nie można zjeść smażonej ryby, a jedynie fasolkę z ryżem lub ciapatami. Sprawdziliśmy kilka miejsc, w których podają jedzenie (ciężko je nazwać restauracjami) - wszędzie to samo, więc wybraliśmy takie, w którym serwowane posiłki są ciepłe - co akurat nie jest takie oczywiste, jakby się mogło wydawać. Ceny rosną dwukrotnie, kiedy się pojawiamy, bo przecież biały ma nieograniczone zasoby dolarów. Zjadamy z pewną dozą niesmaku kolację, która nie różni się od innych kolacji i obiadów, po czym wracamy się na spoczynek. Kolejnego dnia o wyznaczonej godzinie stawiamy się w porcie, skąd ma odejść nasz statek kosmiczny i przetransportować nas na inną planetę. Okazuje się jednak, że statek odpłynie dopiero jutro o 11:00, gdyż nie dotarł jeden samochód z kukurydzą i trzeba na niego poczekać. Zostajemy w Kabwe na jeszcze jedną noc.
Kolejnego dnia znowu meldujemy się w przystani i dobijamy targu co do ceny naszego wraz z dobytkiem przewozu, a potem, z kilkugodzinnym opóźnieniem, zaczynamy podróż. Pierwszym wyzwaniem jest przetransportowanie rowerów do łodzi głównej, którą zakotwiczono na głębszej wodzie. Mniejsza łódź kursuje między brzegiem a statkiem - z pomocą miejscowych wrzucamy do niej sakwy i rowery, po czym sami się tam usadawiamy. Nie lada zręczności potrzeba jednak przy przeładunku z łodzi pośredniej na główną - bardzo nie chcieliśmy utopić naszych pojazdów w bądź co bądź drugim co do głębokości jeziorze świata. Oprócz kukurydzy i kilkuosobowej załogi na statek wsiadły nasze skromne osoby, jedna kura i stadko kóz. Jedna z nich nie doczekała końca podróży i została dość szybko pozbawiona życia w celu konsumpcyjnym: na dziobie rozpalono małe ognisko, na którym przyrządzono posiłek. Zostaliśmy nim poczęstowani i tylko głód zmusił nas do konsumpcji papki z mąki kukurydzianej i zupy z kozich wnętrzności….
Powoli zapadał zmrok, na dziobie łodzi wesoło dyndały zwłoki kozy, a na horyzoncie majaczył brzeg Konga. Poruszaliśmy się wzdłuż wybrzeża Tanzanii, ale i ono niebawem zniknęło w ciemności. Kapitan naszego statku kosmicznego zabronił nam używania  latarek, bo oślepiały go i utrudniały sterowanie; statek nie miał przecież ani jednej latarni, systemu GPS czy przyrządu nawigacyjnego.
Położyliśmy się spać na workach z mąką przykrytych plandeką i tak doczekaliśmy świtu, kiedy to zostaliśmy wysadzeni na ląd, tym razem na planecie Sebwesa.
Planeta ta nie ma połączenia z Ziemią i można się na nią dostać jedynie łodzią. Wieść o naszym przybyciu momentalnie obiegła wszystkich mieszkańców, którzy w niemałej ilości pojawili się na brzegu obserwować nasze poczynania. Po ugotowaniu kawy i zjedzeniu zapasu mandazi (czegoś w rodzaju pączków bez nadzienia), zabranych jeszcze z Kabwe udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu jedzenia i informacji o kolejnym promie kosmicznym, który zabrałby nas z powrotem w ziemską atmosferę. Przemieszczaliśmy się w towarzystwie małych kosmitów. Dowiedzieliśmy się, że wieczorem przepłynie tędy mistyczny statek „Mary” - ogromny prom kosmiczny, który raz w tygodniu kursuje w kierunku dla nas odpowiednim. Pozostało nam czekać i w międzyczasie znaleźć coś do jedzenia. Chleba nie było, ale znaleźliśmy miejsce, w którym serwowano ciapaty i herbatę. Dziewczę obsługujące z właściwą kosmitom werwą zerwało się z miejsca niczym rączy ślimak i w tempie 0,3 km/h pognało na zaplecze po herbatę. Równie szybko przyniosło ciapaty, więc już po niecałej godzinie mieliśmy posiłek na stole. Szybko zapytaliśmy o więcej naleśników. „Nie ma”, odpowiada dziewczyna. „A mogłabyś zrobić?”. „Mogłabym” - mówi, ale nadal stoi. „To idź i zrób”. Dziewczyna rusza do kuchni…
 Wieczorem, w głodowej desperacji, rozpuściliśmy wieści po wiosce, że potrzebujemy jajek. Udało się zebrać 6 sztuk jaj kaczych, które - ku uciesze gawiedzi - zaczęliśmy przyrządzać na plaży. Zrobiliśmy jajecznicę z cebulą i pomidorami - wyszła pyszna, chociaż w oczach zgromadzonych tłumnie mieszkańców planety nie widzieliśmy entuzjazmu dla naszych kulinarnych wyczynów.
W końcu nadszedł moment, kiedy trzeba było opuścić ten jakże gościnny brzeg i po raz kolejny zapakować rowery i nas samych na pośrednią łódź, podążającą na spotkanie z „Mary”.  Wszystko odbywało się podobnie jak w Kabwe - „Mary” zatrzymała się na głębokiej (nie chcieliśmy wiedzieć jak głębokiej!) wodzie, a my podpłynęliśmy do niej mniejszą łajbą. Różnica taka, że tym razem było prawie ciemno, kiedy ładowaliśmy bagaże na pokład ogromnego promu kosmicznego. Ale od początku: kiedy dopiero siedzieliśmy w „pośredniku” tuż przy brzegu, dzieci zgromadzone na plaży nagle zaczęły skandować „Mary! Mary!”. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy co wzbudziło tak wariackie okrzyki mieszkańców Sebwesy. Szybko się to wyjaśniło: rzęsiście oświetlony statek powoli wychynął zza cypla, a po chwili kilka łodzi ruszyło w jego kierunku. W sobie tylko znany sposób ich sternicy określili miejsce spotkania i tam skierowali swoje cieknące łupiny. Po kilkunastu minutach przybiliśmy do burty „Mary” i zaczęliśmy przeładunek. Jezioro falowało, miejscowa ludność w niewytłumaczalnej panice rzuciła się do włazu wejściowego, by jak najszybciej znaleźć się na pokładzie. My weszliśmy jako ostatni i zadekowaliśmy się na dziobie statku. Elżbietka kupiła bilety - 8 000 szylingów za jeden - i z radością ruszyliśmy w noc ku naszemu wybawieniu. Nasz beztroski nastrój nie trwał jednak długo, bo godzinę później zjawił się członek załogi (później okazało się, że pierwszy oficer) i powiedział, że skoro nie jesteśmy rezydentami Tanzanii, to za bilety musimy zapłacić w dolarach. Zdecydowana postawa Eli spowodowała, że zrezygnował z tego pomysłu, ale po chwili wrócił i tym razem zażądał pieniędzy za przewóz rowerów. Dyskusja była stanowcza, więc koniec końców zjawił się sam kapitan statku i poinformował nas, że jeśli nie zapłacimy za rowery, to je zatrzymają. Zażądaliśmy oficjalnego cennika, gdyż przy kasie nie było żadnej informacji na ten temat i nikt nas o nic nie pytał, kiedy ładowaliśmy się z całym dobytkiem. Dokument otrzymaliśmy i ostatecznie zapłaciliśmy wymaganą kwotę.
O 2:00 w nocy, w całkowitej ciemności, wysiedliśmy z „Mary” na środku jeziora do małej łódki pośredniej. Ona to zawiozła nas na stały ląd do wioski Lagosa, która miała drogowe połączenie z Ziemią.

Tej nocy jeszcze nie wiedzieliśmy ile potu będzie nas kosztowało dostanie się do Kigomy - miasta oddalonego o zaledwie 185 km…  

Ostatnia proba walki z muchami tse-tse, jeszcze z usmiechem...

Spuchniete nadgarstki Eli

Jeden z kosmicznych statkow

Narzedzia pracy kosmitow ;-)

Nasz wahadlowiec zacumowany na przyladku Canaveral ;-) Nim opuscilismy planete Kabwe i udalismy sie do Sebwesy.

W oczekiwaniu na start

Pakowanie naszego sprzetu

Zaladunek paliwa - Tomek pomaga Murzynkom ;-)

Zwloki kozy wesolo dyndajace na wietrze

Raczymy sie ugali i zupa z kozich wnetrznosci

Wieczor (a potem noc) na lodzi

Poranna kawa na planecie Sebwesa

W oczekiwaniu na ciapati

W oczekiwaniu na jajka

W oczekiwaniu na wahadlowiec "Mary"...

...az do zachodu slonca. Na horyzoncie brzeg Kongo.

Lagosa czyli znowu na Ziemi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz